Siedem lat później: Historia pana Nowaka i zmarzniętego chłopca
– Panie Nowak, czy mogę dostać jeszcze trochę zupy? – usłyszałem cichy, nieśmiały głos zza pleców. Odwróciłem się gwałtownie, bo w tej stołówkowej kakofonii trudno było wyłowić pojedyncze słowa. Przede mną stał chłopiec, którego twarzy nie kojarzyłem z żadnej klasy. Był blady, miał podkrążone oczy i trząsł się z zimna, choć na sobie miał tylko cienką, znoszoną kurtkę. W grudniu! W Krakowie, gdzie mróz potrafi szczypać do kości.
– Jak masz na imię? – zapytałem, starając się mówić łagodnie.
– Bartek… – odpowiedział, spuszczając wzrok.
– Gdzie masz czapkę? Rękawiczki?
Wzruszył ramionami. Widziałem już takich uczniów – cichych, niewidzialnych dla rówieśników i nauczycieli. Ale coś w jego oczach sprawiło, że nie mogłem przejść obojętnie. Zamiast wrócić do dyżuru przy wejściu, poszedłem do kuchni i poprosiłem kucharkę o dodatkową porcję zupy dla Bartka. Potem usiadłem obok niego przy pustym stoliku.
– Bartek, dlaczego jesteś sam? – zapytałem.
Chłopiec milczał przez dłuższą chwilę. W końcu wyszeptał:
– Mama pracuje do późna… Tata wyjechał. Nie mam z kim wracać do domu.
Poczułem ścisk w gardle. Przypomniałem sobie własne dzieciństwo w Nowej Hucie, kiedy ojciec znikał na tygodnie za granicą, a matka harowała na dwie zmiany. Ale zawsze miałem ciepło w domu i pełną lodówkę. Bartek nie miał nawet czapki.
Tego dnia zadzwoniłem do matki Bartka. Odebrała po długim sygnale, głos miała zmęczony i roztrzęsiony. Przeprosiła za wszystko – za brak pieniędzy, za to, że Bartek chodzi w jednej kurtce od dwóch lat, za to, że nie ma czasu nawet ugotować mu obiadu. Obiecałem jej pomóc. Załatwiłem Bartkowi ciepłe ubrania z fundacji szkolnej, a kucharki codziennie odkładały dla niego dodatkową porcję obiadu. Przez całą zimę pilnowałem, żeby nie wracał sam do pustego mieszkania.
Potem przyszła wiosna, a Bartek powoli zaczął się otwierać. Czasem uśmiechał się nieśmiało na mój widok. Zdarzało się, że przynosił mi jabłko albo własnoręcznie zrobioną laurkę na Dzień Nauczyciela. Ale życie toczyło się dalej – kolejne roczniki uczniów przewijały się przez moją klasę, a Bartek po ukończeniu gimnazjum zniknął mi z oczu.
Minęło siedem lat. Byłem już zmęczonym nauczycielem po pięćdziesiątce, coraz częściej myślącym o emeryturze. Moje małżeństwo wisiało na włosku – żona miała dość mojej wiecznej nieobecności i braku pieniędzy. Syn wyjechał na studia do Warszawy i rzadko dzwonił. Czułem się samotny jak nigdy wcześniej.
Pewnego grudniowego wieczoru wracałem do domu przez Planty. Było już ciemno, śnieg skrzypiał pod butami. Nagle usłyszałem krzyk – ktoś wołał o pomoc. Bez zastanowienia pobiegłem w stronę głosu. Na ławce leżał starszy mężczyzna, blady i bezwładny. Obok klęczał młody chłopak w lekarskim fartuchu i próbował go reanimować.
– Proszę zadzwonić po karetkę! – krzyknął do mnie.
Wyciągnąłem telefon i drżącymi rękami wybrałem numer alarmowy. Chłopak nie przestawał uciskać klatki piersiowej staruszka.
– Jeszcze trochę… Proszę wytrzymać! – powtarzał z determinacją.
Po kilku minutach przyjechała karetka. Ratownicy przejęli akcję reanimacyjną. Chłopak odetchnął ciężko i usiadł na ławce obok mnie.
– Dziękuję za pomoc – powiedział cicho.
Spojrzałem mu w oczy i nagle poczułem znajome ukłucie w sercu.
– Bartek? – wyszeptałem niepewnie.
Uśmiechnął się lekko.
– Tak… Pan Nowak? Nie wierzę… To naprawdę pan?
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, patrząc na karetkę odjeżdżającą w stronę szpitala.
– Siedem lat temu uratował mi pan życie – powiedział nagle Bartek. – Nigdy panu za to nie podziękowałem tak naprawdę. Dzięki panu uwierzyłem, że ktoś może się mną przejmować… Że nie jestem nikim.
Zacisnąłem pięści, żeby ukryć wzruszenie.
– To ty dziś uratowałeś komuś życie – odpowiedziałem cicho.
Bartek opowiedział mi swoją historię. Po gimnazjum dostał stypendium do liceum medycznego, potem studiował medycynę na UJ. Pracował dorywczo jako sanitariusz, żeby pomóc matce spłacić długi po ojcu. Było mu ciężko, ale nigdy nie zapomniał o tym zimowym dniu w stołówce.
– Gdyby nie pan… Może dziś byłbym kimś zupełnie innym – powiedział na koniec.
Rozstaliśmy się pod bramą Plantów. Bartek poszedł w stronę szpitala, ja wróciłem do pustego mieszkania. Całą noc nie mogłem zasnąć. Przypomniałem sobie wszystkie dzieciaki, którym starałem się pomóc przez te lata – i te, którym nie zdążyłem pomóc wystarczająco.
Czasem jeden gest może zmienić czyjeś życie na zawsze. Ale czy my sami potrafimy docenić to, co robimy dla innych? Czy potrafimy wybaczyć sobie własne błędy i porażki? Może właśnie po to są takie spotkania – żeby przypomnieć nam, że nawet najmniejszy akt dobroci wraca do nas wtedy, gdy najmniej się tego spodziewamy.