Kiedy rodzina to tylko pieniądze: Moja teściowa nigdy nie dzwoni bez powodu
– Marta, odbierz, to znowu mama – głos Pawła, mojego męża, rozbrzmiewał w kuchni, kiedy kroiłam marchewkę do zupy. Spojrzałam na wyświetlacz: „Mama Paweł”. Serce mi zamarło. Wiedziałam, że nie dzwoni, żeby zapytać, jak się czujemy albo co słychać u wnuczki. Zawsze chodziło o jedno – pieniądze.
– Halo? – odezwałam się cicho, starając się ukryć irytację.
– Martusiu, kochanie, czy Paweł już dostał wypłatę? Bo wiesz, znowu nam się popsuła pralka… A jeszcze ten kredyt za samochód… – głos teściowej był przesłodzony, ale ja słyszałam w nim nutę pretensji.
– Jeszcze nie, mamo. Damy znać, jak tylko będzie – odpowiedziałam automatycznie, choć wiedziałam, że to tylko odwleczenie nieuniknionego.
Odłożyłam telefon i spojrzałam na Pawła. Udawał, że nie widzi mojego wzroku. Wiedziałam, że jest mu wstyd. Od lat jego rodzice traktowali nas jak skarbonkę – dzwonili tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali. Nigdy nie zapytali, jak sobie radzimy z kredytem na mieszkanie albo czy wystarcza nam na życie po podwyżkach cen. Ich świat kończył się na ich własnych potrzebach.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy poprosili nas o pomoc. Byliśmy świeżo po ślubie, mieliśmy oszczędności na remont kuchni. Teściowa zadzwoniła z płaczem: „Marta, Pawełku, nie mamy na czynsz! Pomóżcie!” Oddaliśmy im wszystko, co mieliśmy odłożone. Remont musiał poczekać. Wtedy myślałam: rodzina jest najważniejsza. Ale kiedy sytuacja powtarzała się co miesiąc, zaczęłam czuć się wykorzystywana.
Z czasem nauczyłam się rozpoznawać sygnały. Jeśli teściowa dzwoniła w środę wieczorem – chodziło o pieniądze na leki. Jeśli w piątek rano – na zakupy przed weekendem. Nigdy nie zadzwoniła ot tak, żeby zapytać o Zosię, naszą córkę. Nawet na jej urodziny przyszli bez prezentu, ale za to z listą wydatków.
Najgorsze były święta. Wszyscy udawali szczęśliwą rodzinę przy stole, ale ja czułam się jak aktorka w kiepskim przedstawieniu. Teściowa opowiadała sąsiadkom, jak bardzo jej pomagamy – „bo przecież dzieci są od tego, żeby wspierać rodziców”. A ja miałam ochotę krzyczeć: „A kto nas wspiera?”
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i powiedziałam Pawłowi:
– Musimy coś z tym zrobić. Nie możemy wiecznie im pomagać kosztem siebie i Zosi. Chcę mieć poczucie bezpieczeństwa dla naszej rodziny.
Paweł spuścił wzrok.
– Wiem… Ale to moi rodzice. Jak mam im odmówić?
– A ja jestem twoją żoną! – wybuchłam. – Czy nasze potrzeby są mniej ważne? Czy Zosia ma nie jeździć na wycieczki szkolne, bo twoja mama musi mieć nową pralkę?
Widziałam w jego oczach ból i bezradność. Wiedziałam, że kocha swoich rodziców i czuje się za nich odpowiedzialny. Ale ja też miałam dość życia w ciągłym napięciu.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo zmieniło się moje życie przez ostatnie lata. Kiedyś marzyłam o dużej rodzinie, wspólnych wakacjach nad morzem i niedzielnych obiadach u teściów. Teraz każde spotkanie było dla mnie źródłem stresu.
Następnego dnia zadzwoniła teściowa.
– Martusiu…
– Mamo – przerwałam jej stanowczo – musimy porozmawiać. Nie możemy już wam pomagać tak często. Sami mamy kredyt i wydatki na Zosię.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ale… przecież zawsze mogliśmy na was liczyć…
– Nadal możecie na nas liczyć jako na rodzinę, ale nie jako na bankomat – powiedziałam drżącym głosem.
Rozłączyła się bez słowa.
Wieczorem Paweł wrócił z pracy i spojrzał na mnie pytająco.
– Powiedziałam twojej mamie prawdę. Była zła.
Usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem.
– Może to dobrze… Może w końcu coś się zmieni.
Przez kilka tygodni było cicho. Nikt nie dzwonił. Czułam ulgę i jednocześnie poczucie winy. Czy naprawdę byłam złą synową? Czy powinnam była dalej znosić to wszystko dla „dobra rodziny”?
W końcu teściowa zadzwoniła.
– Martusiu… przepraszam za wszystko. Chciałam tylko… żebyście pamiętali o nas…
Poczułam łzy pod powiekami.
– Mamo, pamiętamy. Ale musimy też pamiętać o sobie.
Od tamtej pory nasze relacje powoli zaczęły się zmieniać. Nie było już tylu próśb o pieniądze, pojawiły się za to rozmowy o codziennych sprawach i Zosi. Zrozumiałam wtedy jedno: czasem trzeba postawić granicę nawet najbliższym, żeby móc naprawdę być rodziną.
Często zastanawiam się: czy inni też mają odwagę powiedzieć „dość”? Czy miłość do rodziny zawsze musi oznaczać poświęcenie siebie? Jak wy byście postąpili na moim miejscu?