Wracając z targu, zastałam swatkę w moim ogrodzie. To, co zrobiła, przeszło moje pojęcie…
— Co pani tu robi?! — krzyknęłam, ledwo przekraczając furtkę, z siatkami pełnymi świeżych warzyw z targu. Słońce paliło niemiłosiernie, a ja już od progu czułam, że coś jest nie tak. W moim ogrodzie, wśród starannie pielęgnowanych grządek, klęczała swatka — matka mojej synowej, pani Halina. Miała na sobie mój stary kapelusz ogrodowy i rękawiczki, które zostawiłam na ławce. W ręku trzymała motykę i z zapałem wyrywała moje ukochane aksamitki.
Od razu poczułam, jak krew napływa mi do twarzy. Przez chwilę stałam jak wryta, próbując zrozumieć, co się dzieje. Przecież Halina zawsze była taka spokojna, cicha, wręcz niewidzialna na rodzinnych spotkaniach. Na weselu syna ledwo zamieniłyśmy kilka słów. A teraz? W moim ogrodzie, w moich rzeczach, bez pytania!
— O, dzień dobry, pani Zosiu — powiedziała, nawet nie podnosząc wzroku. — Pomyślałam, że pomogę trochę w ogrodzie. Tu tyle chwastów…
— Chwastów?! — prawie się zakrztusiłam. — To są moje kwiaty! Aksamitki! Sama je sadziłam!
Halina w końcu spojrzała na mnie, jakby dopiero teraz zauważyła, że stoję nad nią z wytrzeszczonymi oczami. — Ojej… Przepraszam, nie wiedziałam. U mnie w ogrodzie to tylko warzywa, kwiatów nie sadzę. Myślałam, że to samosiejki.
Zacisnęłam dłonie na rączkach siatek. Przez głowę przelatywały mi wszystkie te sytuacje, kiedy czułam się pomijana przez rodzinę synowej. Zawsze to ona była tą „lepszą”, bardziej wykształconą, z miasta. A ja? Zwykła Zosia z podwarszawskiej wsi, która całe życie harowała na gospodarstwie. Nawet na weselu syna czułam się jak piąte koło u wozu. A teraz jeszcze to — swatka w moim ogrodzie, niszcząca moje kwiaty.
— Proszę zostawić te narzędzia — powiedziałam chłodno. — I wyjść z mojego ogrodu.
Halina wstała powoli, otrzepała rękawiczki i oddała mi motykę. — Nie chciałam pani urazić. Naprawdę myślałam, że pomagam.
— Pomagać można, ale trzeba najpierw zapytać — odparłam ostro. — To mój dom, mój ogród. Nie życzę sobie, żeby ktoś tu grzebał bez pozwolenia.
Halina spuściła głowę i wyszła przez furtkę, nie mówiąc już ani słowa. Patrzyłam za nią, czując dziwną mieszankę triumfu i żalu. Przecież nie chciałam wojny, ale ile można znosić? Zawsze byłam tą, która ustępuje. Tym razem postanowiłam, że nie dam się zepchnąć na margines.
Wieczorem zadzwonił syn. — Mamo, co się stało? Halina płakała przez telefon. Mówi, że ją wygoniłaś z ogrodu.
— A czy powiedziała ci, co tam robiła? — zapytałam, próbując opanować drżenie głosu.
— Chciała pomóc…
— Pomóc? Wyrywała moje kwiaty! Bez pytania, w moich rzeczach! — wybuchłam.
Po drugiej stronie zapadła cisza. — Mamo, może trochę przesadzasz? Halina jest dobra, tylko czasem nie rozumie…
— A ja? Ja też jestem dobra, ale nikt tego nie widzi! — głos mi się załamał. — Zawsze jestem tą gorszą, bo nie mam studiów, bo nie mieszkam w mieście…
— Mamo, nie mów tak… — próbował mnie uspokoić, ale już nie słuchałam. Łzy napłynęły mi do oczu. Po raz pierwszy od lat poczułam się naprawdę samotna.
Następnego dnia przyszła synowa, Ania. Przyniosła ciasto i usiadła naprzeciwko mnie w kuchni.
— Mamo, wiem, że Halina przesadziła. Ale ona naprawdę chciała dobrze. U niej w domu wszystko robi się razem, bez pytania. Myślała, że tu też tak można.
— Ale to nie jest jej dom — powiedziałam cicho. — Ja tu rządzę. I nie chcę, żeby ktoś mnie lekceważył.
Ania spojrzała na mnie ze smutkiem. — Wiem. Ale może spróbujmy się dogadać? Dla nas wszystkich.
Przez chwilę milczałam. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: jak to było, gdy sama byłam młodą synową i musiałam znosić humory teściowej. Jak bardzo chciałam wtedy być akceptowana. Czy teraz ja nie robię tego samego?
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o Halinie. Może rzeczywiście chciała dobrze? Może to ja za bardzo się uniosłam? Ale przecież mam prawo do swojego miejsca na ziemi, do szacunku.
Kilka dni później spotkałyśmy się przypadkiem na przystanku autobusowym. Halina stała z torbą zakupów, wyglądała na zmęczoną.
— Dzień dobry — powiedziałam niepewnie.
— Dzień dobry — odpowiedziała cicho.
Przez chwilę milczałyśmy. W końcu zebrałam się na odwagę.
— Może… może następnym razem posadzimy coś razem? Ja pokażę pani, które kwiaty są ważne, a pani nauczy mnie, jak uprawiać te swoje pomidory. Podobno ma pani najlepsze w okolicy.
Halina uśmiechnęła się nieśmiało. — Chętnie. Przepraszam jeszcze raz za tamto.
— Ja też przepraszam. Może obie za bardzo się przejmujemy.
Wróciłam do domu z lżejszym sercem. Może nie wszystko stracone? Może jeszcze nauczymy się być rodziną, mimo różnic?
Czasem zastanawiam się: dlaczego tak trudno nam rozmawiać o swoich uczuciach? Czy naprawdę musimy czekać na konflikt, żeby zacząć się rozumieć? Jak wy radzicie sobie z rodziną, która wchodzi wam na głowę?