Kiedy dom staje się polem bitwy: Moja walka o rodzinę, której nie chciał mój mąż
— Znowu płacze? — głos Marka przeszył ciszę, która przez chwilę panowała w naszym mieszkaniu. Stałam w kuchni, trzymając w ramionach naszą kilkudniową córeczkę, Zosię. Moje ciało bolało po porodzie, a serce — jeszcze bardziej.
— Tak, Marek, płacze. Jest głodna albo chce być przy mnie — odpowiedziałam cicho, próbując ukryć łzy.
— Przecież dopiero co ją karmiłaś! — rzucił z irytacją, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu. — Może coś z nią jest nie tak?
Chciałam krzyknąć, że to normalne, że noworodki płaczą. Że ja też płaczę, tylko w środku. Ale nie miałam siły. Oparłam się o blat i poczułam, jak moje nogi drżą. Wróciłam do domu po trzech dniach w szpitalu, wykończona fizycznie i psychicznie. Marzyłam o wsparciu, o czułym słowie, o tym, że Marek przytuli mnie i powie: „Damy radę”. Zamiast tego dostałam chłód i pretensje.
Marek kiedyś był inny. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie — on zawsze pierwszy do żartów, pełen energii i pomysłów. Wydawało mi się, że razem możemy wszystko. Kiedy zaszłam w ciążę, był zaskoczony, ale powiedział: „Poradzimy sobie”. Wierzyłam mu.
Pierwsze miesiące ciąży były trudne — mdłości, zmęczenie, strach przed przyszłością. Marek coraz częściej wychodził z kolegami „na piwo”, tłumacząc, że musi odreagować stres. Ja zostawałam sama z rosnącym brzuchem i lękiem. Mama powtarzała: „To normalne, mężczyźni dojrzewają do ojcostwa później”. Tylko dlaczego ja musiałam dorosnąć już teraz?
Po porodzie wszystko się pogorszyło. Marek wracał późno z pracy, a kiedy był w domu, zamykał się w swoim świecie. Zosia płakała godzinami — kolki, głód, potrzeba bliskości. Ja płakałam razem z nią. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Pewnego wieczoru usiadłam na kanapie z Zosią na rękach. Marek wszedł do pokoju i spojrzał na nas z niechęcią.
— Może byś ją w końcu uspokoiła? — rzucił.
— Próbuję! — wybuchłam. — Nie rozumiesz, jak to jest być cały dzień samą z dzieckiem? Nie śpię po nocach, nie mam kiedy zjeść…
— A ja co? Pracuję cały dzień! — odparował. — Myślisz, że mi jest łatwo?
Zamilkliśmy. W powietrzu zawisła cisza gęsta jak mgła nad Wisłą. Zosia zaczęła znów płakać. Przytuliłam ją mocniej i poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach.
Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
— Jak sobie radzicie? — zapytała cicho.
— Nie radzimy sobie… — wyszeptałam.
Przyjechała jeszcze tego samego popołudnia. Pomogła mi wykąpać Zosię, ugotowała rosół i posprzątała kuchnię. Marek wrócił późno i nawet nie spojrzał na nas.
— Musisz z nim porozmawiać — powiedziała mama wieczorem. — Nie możesz wszystkiego dźwigać sama.
Ale jak rozmawiać z kimś, kto zamknął się w sobie jak ślimak w skorupie?
Próbowałam jeszcze kilka razy. Prosiłam go o pomoc przy kąpieli Zosi, o chwilę rozmowy wieczorem. Odpowiadał półsłówkami albo uciekał do drugiego pokoju.
Zaczęłam się zastanawiać: może to ze mną jest coś nie tak? Może jestem złą matką? Może Marek żałuje tej rodziny?
Pewnej nocy Zosia miała gorączkę. Bałam się jak nigdy wcześniej. Dzwoniłam do przychodni, szukałam informacji w internecie. Marek spał w najlepsze w drugim pokoju. Rano powiedział tylko:
— Przesadzasz. Każde dziecko czasem choruje.
Wtedy coś we mnie pękło.
Zadzwoniłam do przyjaciółki, Magdy.
— Nie daję rady… On mnie ignoruje, nie interesuje się Zosią…
— Musisz postawić granice — powiedziała stanowczo. — Albo zacznie uczestniczyć w życiu waszej córki, albo…
Nie dokończyła zdania. Wiedziałam, co miała na myśli.
Zebrałam się na odwagę i wieczorem usiadłam naprzeciwko Marka.
— Musimy porozmawiać — zaczęłam drżącym głosem.
Spojrzał na mnie niechętnie.
— O czym?
— O nas… O tym, że nie czuję się tu bezpiecznie ani kochana. Że Zosia potrzebuje ojca, a ja partnera…
Przez chwilę milczał.
— Nie wiem, czy jestem gotowy na to wszystko — powiedział cicho.
— Ale już jesteś ojcem! Nie możesz uciekać!
Wyszedł bez słowa do drugiego pokoju. Siedziałam długo sama, wsłuchując się w oddech śpiącej Zosi.
Minęły tygodnie. Marek coraz częściej znikał z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Ja nauczyłam się radzić sobie sama — z kąpielami, karmieniem, nocnymi pobudkami i strachem o przyszłość.
Czasem patrzę na zdjęcia sprzed kilku lat — uśmiechnięci na Rynku Głównym w Krakowie, trzymający się za ręce. Gdzie podziali się ci ludzie? Czy można odbudować coś, co rozsypało się już na początku?
Dziś wiem jedno: jestem matką i zrobię wszystko dla mojej córki. Ale czy można stworzyć rodzinę bez wsparcia drugiej osoby? Czy dom zawsze musi być polem bitwy?
Może ktoś z was też czuł się kiedyś tak samotny we własnym domu? Jak poradziliście sobie z kryzysem? Czy warto walczyć o rodzinę za wszelką cenę?