Jak nauczyłam się mówić „nie” – historia o tym, jak rodzina zrujnowała nasze marzenie o życiu nad morzem

– Znowu? – wyszeptałam, patrząc na telefon, który wyświetlał imię mojej mamy. Była środa, godzina 22:13. Z kuchni dobiegał cichy szum zmywarki, a za oknem szumiało morze. Powinnam czuć spokój, ale zamiast tego ściskało mnie w żołądku. Odbieram.

– Cześć, mamo – mówię, próbując brzmieć pogodnie.

– Aniu, słuchaj, ciocia Basia z wujkiem Jankiem chcieliby przyjechać na weekend. Macie przecież tyle miejsca w tym waszym nowym mieszkaniu! – jej głos był pełen entuzjazmu, jakby właśnie zapraszała ich do siebie.

Zamknęłam oczy. To już trzeci raz w tym miesiącu. Odkąd przeprowadziliśmy się z Piotrem do Gdańska, nasz dom stał się przystanią dla całej rodziny z Mazowsza. Każdy chciał „odetchnąć nad morzem”, „poczuć jod”, „odpocząć od miasta”. Tylko nikt nie pytał, czy my tego chcemy.

– Mamo, wiesz… – zaczęłam niepewnie.

– No co ty, Aniu! Przecież Basia zawsze ci pomagała, pamiętasz? A Janek naprawił wam kiedyś samochód! – nie dawała mi dojść do słowa.

Po rozmowie siedziałam długo w kuchni. Piotr wszedł cicho, usiadł naprzeciwko i spojrzał na mnie pytająco.

– Znowu ktoś przyjeżdża? – zapytał zmęczonym głosem.

– Ciocia Basia i wujek Janek. Na weekend.

Westchnął ciężko.

– Ania, ja już nie mam siły. To miał być nasz dom, nasze miejsce. A czuję się tu jak portier.

Poczułam łzy pod powiekami. Przecież to miało być nasze nowe życie. Uciekliśmy z Warszawy właśnie po to, by mieć spokój, by budować coś swojego. Kupiliśmy mieszkanie na Przymorzu – blisko plaży, z widokiem na zatokę. Marzyliśmy o porannych spacerach po piasku, o wieczorach tylko we dwoje. Tymczasem od dwóch miesięcy ciągle ktoś u nas mieszkał: kuzynka z dziećmi na ferie zimowe, brat Piotra z żoną na „romantyczny weekend”, teraz ciocia Basia i wujek Janek.

W pracy też nie było łatwo. Nowe środowisko, nowi ludzie. Czułam się obco, a jedynym miejscem, gdzie mogłam być sobą, miał być dom. Ale nawet tu nie miałam spokoju.

W piątek wieczorem zadzwonił domofon. Piotr otworzył drzwi bez słowa. Wujek Janek od razu rozsiadł się na kanapie, a ciocia Basia zaczęła wyciągać słoiki z torby.

– Aniu, kochanie! Zrobiłam twoje ulubione ogórki! – krzyknęła radośnie.

Uśmiechnęłam się blado i zaczęłam nakrywać do stołu. Przez cały weekend gotowałam, sprzątałam i słuchałam narzekań cioci na „te ceny w Trójmieście” i „jak tu zimno nad tym morzem”. Piotr zamknął się w sypialni pod pretekstem pracy.

W niedzielę wieczorem, gdy odwieźliśmy gości na dworzec, poczułam ulgę. Ale już w poniedziałek zadzwoniła kuzynka Magda:

– Aniu, słyszałam, że macie wolny pokój! Wpadniemy z dzieciakami na majówkę!

Zacisnęłam pięści. Coś we mnie pękło.

Wieczorem usiadłam z Piotrem przy stole.

– Nie dam już rady – powiedziałam cicho. – To nie jest nasze życie. To jest hotel dla rodziny.

Piotr spojrzał na mnie poważnie.

– Musisz im powiedzieć „nie”. Ja już próbowałem, ale nikt mnie nie słucha. Ty musisz to zrobić.

Bałam się. Bałam się rozczarować mamę, urazić ciocię Basię czy kuzynkę Magdę. W naszej rodzinie zawsze powtarzano: „Rodzina jest najważniejsza”. Ale czyja rodzina? Czy ja nie jestem już rodziną dla siebie?

Napisałam długą wiadomość do mamy:

„Mamo, bardzo was kocham i cieszę się, że chcecie nas odwiedzać. Ale potrzebujemy z Piotrem czasu dla siebie i trochę spokoju. Proszę, ustalajmy wizyty wcześniej i nie częściej niż raz na dwa miesiące. Chcemy mieć też czas tylko dla siebie.”

Serce waliło mi jak młotem. Mama nie odpisała przez dwa dni. W końcu zadzwoniła.

– Aniu… Nie rozumiem cię. Przecież zawsze byliśmy blisko…

– Nadal jesteśmy blisko, mamo – przerwałam jej łamiącym się głosem. – Ale muszę zadbać o siebie i o Piotra. Inaczej zwariuję.

Była cisza po drugiej stronie słuchawki.

– No dobrze… Rozumiem – powiedziała w końcu cicho.

Nie spałam tej nocy prawie wcale. Bałam się konsekwencji: obrażonej mamy, plotek w rodzinie, wyrzutów sumienia. Ale rano poczułam coś nowego – ulgę i lekkość.

Minęły tygodnie. Rodzina była chłodniejsza niż zwykle; mama rzadziej dzwoniła, ciocia Basia przestała wysyłać słoiki. Ale za to ja i Piotr zaczęliśmy naprawdę żyć nad morzem: chodziliśmy na spacery po plaży o świcie, piliśmy kawę na balkonie patrząc na fale, poznaliśmy sąsiadów i zaprzyjaźniliśmy się z parą z piętra wyżej.

Czasem jeszcze czuję ukłucie żalu – czy zrobiłam dobrze? Czy nie powinnam była bardziej się postarać? Ale potem patrzę na Piotra i wiem: to była jedyna droga.

Czy naprawdę musimy poświęcać własne szczęście dla innych? A może czasem warto nauczyć się mówić „nie”, nawet jeśli boli?