Zakochałam się w sąsiedzie z drugiego piętra. Ma 62 lata, wdowiec, i patrzy na mnie jak nikt od lat…

Otworzyłam drzwi, trzymając w jednej ręce torbę z zakupami, a w drugiej parasolkę ociekającą wodą. Wtedy usłyszałam:

– Pomóc pani?

Stał na korytarzu, elegancki, z uśmiechem, który zupełnie nie pasował do listopadowego deszczu. Pan Jerzy, wdowiec z drugiego piętra. Wiedziałam, że istnieje – widywałam go czasem na klatce schodowej, raz czy dwa w sklepie spożywczym. Ale nigdy nie zamieniliśmy słowa. Teraz patrzył na mnie z troską, jakiej nie czułam od lat.

– Dziękuję, poradzę sobie – odpowiedziałam zbyt szybko, czując jak policzki mi płoną. Zawsze byłam niezależna. Po rozwodzie z Markiem nauczyłam się radzić sobie sama. Ale Jerzy nie odszedł.

– Proszę pozwolić chociaż otworzyć drzwi – powiedział łagodnie. Zanim zdążyłam zaprotestować, już trzymał klucz i otwierał mi mieszkanie.

Weszłam do środka, a on podał mi torbę. Nasze dłonie musnęły się na chwilę. Było w tym coś elektryzującego i przerażającego zarazem.

– Dziękuję… – szepnęłam.

– Nie ma za co. Dobrego wieczoru, pani Anno.

Zamknęłam drzwi i przez chwilę stałam oparta o framugę. Serce waliło mi jak młotem. Co się ze mną dzieje? Przecież to tylko sąsiad. Starszy pan. Wdowiec.

Ale od tego dnia zaczęłam go zauważać wszędzie. W windzie, na poczcie, w warzywniaku. Zawsze uprzejmy, zawsze z tym ciepłym spojrzeniem. Zaczęliśmy rozmawiać – najpierw o pogodzie, potem o książkach (okazało się, że kocha Szymborską), o polityce (tu się ścieraliśmy), o samotności.

Któregoś wieczoru zaprosił mnie na herbatę. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a on opowiadał o swojej żonie – jak bardzo ją kochał i jak bardzo jej brakuje. Słuchałam go i czułam dziwną zazdrość pomieszaną z podziwem.

– Czasem myślę, że już nigdy nikogo nie pokocham – powiedział cicho.

– Ja też tak myślałam – odpowiedziałam równie cicho.

Od tamtej pory spotykaliśmy się coraz częściej. Razem chodziliśmy na spacery po parku Skaryszewskim, piliśmy kawę w małej kawiarni na Grochowie. Ludzie patrzyli na nas dziwnie – on siwy, elegancki; ja po pięćdziesiątce, ale wciąż z burzą rudych włosów i śmiechem, który wrócił do mnie po latach.

Pierwszy raz pocałował mnie pod moimi drzwiami. Było to tak naturalne i tak szalone zarazem, że przez chwilę nie mogłam złapać tchu.

Ale świat nie lubi takich historii. Moja córka Marta dowiedziała się przypadkiem – zobaczyła nas razem w parku.

– Mamo! Co ty wyprawiasz? On jest starszy od ciebie o dziesięć lat! Ludzie gadają!

– Nie obchodzi mnie to, co mówią ludzie – odpowiedziałam spokojnie.

– A mnie obchodzi! Wstyd mi przed znajomymi! Przecież ty powinnaś myśleć o wnukach, a nie o romansach!

Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Przez kilka dni unikałam Jerzego. On jednak przyszedł pod moje drzwi z bukietem tulipanów.

– Aniu… Nie uciekaj przede mną. Nie zasłużyliśmy na trochę szczęścia?

Popłakałam się wtedy jak dziecko. W jego ramionach czułam się bezpieczna jak nigdy dotąd.

Ale presja rosła. Sąsiadki zaczęły szeptać na klatce schodowej:

– Widzisz tę Annę? Z tym wdowcem się prowadza… W tym wieku!

Marta przestała przyprowadzać wnuki. Mój syn Tomek milczał przez telefon.

Czułam się rozdarta między własnym szczęściem a oczekiwaniami rodziny. Czy naprawdę miłość po pięćdziesiątce to powód do wstydu? Czy mam prawo jeszcze czegoś chcieć od życia?

Któregoś dnia Jerzy zaproponował wspólny wyjazd nad morze.

– Chodźmy na przekór wszystkim – powiedział z uśmiechem.

Pojechaliśmy do Jastarni w listopadzie. Morze było szare i groźne, ale my śmialiśmy się jak dzieci. Wieczorami siedzieliśmy przy kominku i rozmawialiśmy godzinami.

Wróciłam silniejsza. Zadzwoniłam do Marty:

– Córko… Kocham go. I nie zamierzam się tego wstydzić.

Po drugiej stronie długo panowała cisza.

– Jeśli on cię uszczęśliwia… To może ja powinnam spróbować to zaakceptować – powiedziała w końcu cicho.

Nie wszystko wróciło do normy od razu. Ale powoli rodzina zaczęła mnie rozumieć. Sąsiadki przestały szeptać – znalazły sobie nowe tematy.

A ja? Każdego dnia budzę się obok Jerzego i dziękuję losowi za tę drugą szansę.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę trzeba mieć dwadzieścia lat, żeby zasłużyć na miłość? A może szczęście jest dla tych, którzy mają odwagę po nie sięgnąć – nawet jeśli wszyscy wokół mówią „nie wypada”? Co wy o tym myślicie?