Pozwoliłam synowi i synowej zamieszkać u mnie — a potem wszystko się rozpadło. Moja historia o miłości, rozczarowaniu i samotności.

— Mamo, naprawdę nie mamy innego wyjścia — głos Pawła drżał, choć starał się brzmieć pewnie. Stał w przedpokoju mojego mieszkania, ściskając dłoń swojej żony, Magdy. Ich oczy błagały o zrozumienie, a ja czułam, jak serce ściska mi się z żalu i bezsilności.

Miałam 63 lata i od śmierci męża mieszkałam sama w dwupokojowym mieszkaniu na osiedlu w Nowej Hucie. Czasem czułam się samotna, ale nauczyłam się żyć z ciszą. Kiedy Paweł zadzwonił tamtego wieczoru, nie spodziewałam się, że już następnego dnia będę musiała podjąć decyzję, która odmieni całe moje życie.

— Wera, nie chcemy ci przeszkadzać… To tylko na chwilę, dopóki nie znajdziemy czegoś swojego — dodała Magda, patrząc na mnie z nadzieją.

Nie mogłam odmówić. Przecież to mój syn. Przecież rodzina jest najważniejsza. Tak mnie wychowano — że matka zawsze powinna pomóc dziecku, nawet jeśli to dziecko ma już trzydzieści pięć lat.

Pierwsze dni były pełne napięcia, ale też nadziei. Cieszyłam się, że dom znów tętni życiem. Słyszałam śmiech Magdy w kuchni, rozmowy Pawła przez telefon, nawet ich kłótnie wydawały mi się czymś normalnym — jakby wróciły czasy, gdy Paweł był nastolatkiem.

Ale szybko okazało się, że wspólne życie trzech dorosłych osób na sześćdziesięciu metrach kwadratowych to nie bajka. Magda miała inne przyzwyczajenia niż ja. Zostawiała brudne naczynia w zlewie, gotowała egzotyczne potrawy, których zapach długo unosił się w mieszkaniu. Paweł wracał późno z pracy i rzucał rzeczy byle gdzie. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez cienką ścianę.

— Twoja mama znowu zwróciła mi uwagę o te naczynia. Nie mogę już tego wytrzymać! — syknęła Magda.
— Daj spokój, ona po prostu jest przyzwyczajona do swojego porządku… — próbował tłumaczyć Paweł.
— Ale to już przesada! Czuję się tu jak gość, a nie jak u siebie!

Leżałam wtedy w łóżku i łzy same napływały mi do oczu. Przecież starałam się być wyrozumiała. Przymknęłam oko na ich bałagan, na hałas, na to, że czasem nie miałam gdzie usiąść w salonie. Ale dla nich to było za mało.

Z czasem zaczęli mnie unikać. Wychodzili rano, wracali późno. Jedli posiłki w swoim pokoju. Wspólne obiady przestały istnieć. Nawet święta Bożego Narodzenia spędziliśmy osobno — ja przy stole w kuchni, oni zamknięci w swoim pokoju z laptopem i filmem.

Któregoś dnia zebrałam się na odwagę i zapytałam:

— Czy coś jest nie tak? Może powinnam się wyprowadzić?

Paweł spojrzał na mnie z wyrzutem:
— Mamo, nie dramatyzuj. Po prostu potrzebujemy trochę prywatności.

Prywatności… W moim własnym domu? Poczułam się wtedy tak obco, jak nigdy dotąd.

Zaczęły się ciche wojny o łazienkę, o pralkę, o miejsce w lodówce. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nawet mój kot zaczął spędzać więcej czasu pod łóżkiem niż ze mną.

Najgorsze przyszło pewnego marcowego popołudnia. Wróciłam ze sklepu i zobaczyłam Magdę siedzącą przy stole z walizką.

— Wera… my się wyprowadzamy — powiedziała cicho. — Znaleźliśmy coś na wynajem.

Nie zapytała nawet, czy chcę pomóc spakować rzeczy. Paweł wyszedł z sypialni z plecakiem na ramieniu i nawet nie spojrzał mi w oczy.

— Dziękujemy za wszystko — rzucił tylko przez ramię.

Drzwi zamknęły się za nimi z głuchym trzaskiem. Zostałam sama — bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.

Przez kolejne tygodnie czekałam na telefon od Pawła. Na wiadomość. Na cokolwiek. Ale milczał. Magda też nie odezwała się ani razu.

Zaczęłam zadawać sobie pytania: Czy zrobiłam coś źle? Czy byłam zbyt wymagająca? A może powinnam była od początku powiedzieć „nie”?

Cisza w mieszkaniu była teraz inna niż przed ich przyjazdem. Była ciężka, przytłaczająca. Każdy kąt przypominał mi o tym, jak bardzo można być samotnym nawet wśród najbliższych.

Czasem patrzę przez okno na ludzi spieszących do pracy i zastanawiam się: czy naprawdę warto poświęcać wszystko dla rodziny? Czy matka zawsze powinna być tą, która daje i daje — nawet jeśli nikt tego nie docenia?

Może ktoś z was zna odpowiedź na to pytanie? A może przeżyliście coś podobnego? Czy naprawdę można być szczęśliwym, pomagając innym kosztem własnego spokoju?