Co tydzień zostawiał mi 400 zł napiwku – prawda, którą odkryłam, zniszczyła wszystko, co wiedziałam o rodzinie

Zanim jeszcze zdążyłam wytrzeć blat po porannej kawie, usłyszałam znajomy dźwięk dzwonka nad drzwiami. To był on. Zawsze punktualny, zawsze w tej samej granatowej kurtce, z twarzą ukrytą pod czapką. Przez dwa lata pracy w barze mlecznym na Pradze nie widziałam, by kiedykolwiek z kimś rozmawiał. Siadał przy oknie, zamawiał kawę i sernik, czasem czytał gazetę. Ale najdziwniejsze było to, że co tydzień zostawiał mi 400 zł napiwku – więcej niż zarabiałam przez dwa dni pracy.

Na początku myślałam, że to pomyłka. Pobiegłam za nim na ulicę, wołając: „Proszę pana! Zostawił pan pieniądze!” Odwrócił się tylko na chwilę, uśmiechnął lekko i powiedział: „To dla pani. Proszę nie pytać.”

Od tamtej pory stało się to rytuałem. Każda niedziela wyglądała tak samo. Moja koleżanka z pracy, Róża, śmiała się: „Może masz tajemniczego wielbiciela? Albo jesteś podobna do jego córki?”

Ale ja nie miałam ojca. Mama zawsze mówiła, że zostawił nas, gdy byłam niemowlęciem. Nigdy nie chciała o nim rozmawiać. W naszym domu nie było żadnych zdjęć mężczyzny poza dziadkiem. Gdy pytałam, mama zamykała się w sobie i mówiła: „Nie warto wracać do przeszłości.”

Pieniądze od klienta były dla mnie ratunkiem. Studiowałam zaocznie rachunkowość na SGH, wynajmowałam kawalerkę na Grochowie i ledwo wiązałam koniec z końcem. Dzięki tym napiwkom mogłam kupić lepsze jedzenie, czasem nawet pozwolić sobie na kino czy książkę.

Ale im dłużej trwała ta sytuacja, tym bardziej mnie dręczyła. Kim był ten człowiek? Dlaczego wybrał właśnie mnie? Czy coś przede mną ukrywał?

Pewnej niedzieli przyszedł blady i wyraźnie zmęczony. Ręce mu drżały, a oczy miał zaczerwienione. Zamiast zwykłego „dzień dobry” powiedział cicho: „Pani Martyno…” Zamarłam. Nigdy nie mówiłam mu swojego imienia.

– Skąd pan wie, jak mam na imię? – zapytałam ostrożnie.

Spojrzał na mnie smutno.

– Czasem człowiek pamięta więcej, niż chciałby pamiętać – odpowiedział i spuścił wzrok.

Tego dnia zostawił pod filiżanką nie tylko pieniądze, ale też małą kartkę: „Przepraszam.”

Wieczorem wróciłam do domu i długo patrzyłam na tę kartkę. W końcu zadzwoniłam do mamy.

– Mamo, muszę z tobą porozmawiać – powiedziałam przez telefon.

– Co się stało? – usłyszałam jej spięty głos.

– Jest pewien mężczyzna… Od miesięcy przychodzi do baru i zostawia mi ogromne napiwki. Dziś powiedział do mnie po imieniu i zostawił kartkę z przeprosinami. Kim on jest?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Martyna… – zaczęła mama drżącym głosem – To twój ojciec.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

– Co?! – wykrztusiłam w końcu.

– On wrócił do Warszawy kilka miesięcy temu. Jest ciężko chory… Chciał cię zobaczyć, ale nie miał odwagi się odezwać. Poprosił mnie tylko o jedno: żebym powiedziała mu, gdzie pracujesz. Myślałam, że po prostu spojrzy na ciebie z daleka…

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – krzyknęłam przez łzy.

– Bałam się… Bałam się, że znów cię zrani. Że znów odejdzie.

Wybiegłam z mieszkania i pojechałam pod bar mleczny. Było już ciemno, ale miałam nadzieję, że jeszcze go tam spotkam. Siedział na ławce przed wejściem, skulony pod płaszczem.

– Dlaczego? – zapytałam bez wstępu. – Dlaczego mnie zostawiłeś?

Podniósł głowę powoli. W jego oczach zobaczyłam ból i żal.

– Byłem młody i głupi… Uciekłem przed odpowiedzialnością. Myślałem, że dam wam spokój… Ale nigdy nie przestałem myśleć o tobie i twojej mamie.

– A teraz? Po tylu latach? – łzy płynęły mi po policzkach.

– Teraz już wiem, że zmarnowałem życie. Chciałem ci jakoś pomóc… Nawet jeśli tylko pieniędzmi.

Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy razem w chłodnym powietrzu Warszawy.

– Czy możesz mi kiedyś wybaczyć? – spytał cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia dzieciństwa bez ojca, kłótnie z mamą o każdy grosz, samotność… Ale też poczucie ulgi – bo wreszcie wiedziałam prawdę.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Mama zadzwoniła jeszcze raz tego wieczoru.

– Martyna… Przepraszam cię za wszystko. Chciałam cię chronić, ale może powinnam była pozwolić ci poznać ojca wcześniej…

Nie spałam całą noc. Następnego dnia poszłam do pracy jak zwykle, ale już nic nie było takie samo. Ludzie przychodzili i wychodzili, zamawiali pierogi i kompoty, a ja patrzyłam przez okno na świat zupełnie inaczej.

Kilka tygodni później dowiedziałam się od mamy, że ojciec trafił do szpitala na Banacha. Poszłam tam z duszą na ramieniu. Leżał pod kroplówką, wychudzony i słaby.

– Martyna… – wyszeptał z trudem – Dziękuję ci za wszystko…

Wzięłam go za rękę i poczułam dziwny spokój.

Ojciec zmarł kilka dni później. Na pogrzebie była tylko garstka ludzi: ja, mama i jego brat – mój wujek Marek, którego nigdy wcześniej nie znałam. Po wszystkim mama przytuliła mnie mocno.

– Może teraz będziemy potrafiły rozmawiać szczerze? – zapytała cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. Ale wiedziałam jedno: choć prawda zabolała bardziej niż cokolwiek wcześniej, była mi potrzebna jak powietrze.

Czasem siedzę w barze po zamknięciu i patrzę na puste krzesło przy oknie. Zastanawiam się: czy lepiej żyć w kłamstwie i spokoju czy znać bolesną prawdę? Czy wy bylibyście w stanie wybaczyć komuś taką zdradę? Co jest ważniejsze: rodzina czy własny spokój?