Czekaj na mnie – historia o stracie, winie i nadziei
Czekaj na mnie – historia o stracie, winie i nadziei
Przytuliłem się plecami do chropowatej, chłodnej ściany i zamknąłem oczy. Wydawało mi się, że nie ruszę się stąd nigdy. Słyszałem tylko przyspieszony oddech i echo własnych myśli: „Co ja zrobiłem? Jak mogłem do tego dopuścić?”. W korytarzu szpitala panowała cisza, przerywana jedynie odległym stukotem obcasów pielęgniarki. Czułem, jakby cały świat zatrzymał się w tym jednym momencie, a ja byłem w samym jego środku – bezradny, zagubiony, przerażony.
Kilka minut później zmusiłem się, by oderwać od oparcia i dotrzeć do pokoju lekarskiego. Drzwi skrzypnęły cicho, a za nimi siedziała doktor Nowicka – ta sama, która jeszcze godzinę temu próbowała mnie pocieszyć. Spojrzała na mnie z troską, ale i z tym specyficznym dystansem, który mają lekarze po latach pracy na oddziale ratunkowym.
– Panie Krzysztofie, pańska żona jest już po operacji. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Teraz wszystko zależy od niej… i od czasu – powiedziała cicho.
Nie odpowiedziałem. Próbowałem przełknąć ślinę, ale gardło miałem ściśnięte jakby ktoś założył mi pętlę. Wyszedłem na zewnątrz, przez bramę szpitalnego kompleksu. Dwie mocne kawy sprawiły, że zmęczenie odpuściło na chwilę, ale niepokój pozostał. Tuż za bramą zaczynała się niewielka alejka prowadząca do parku. Usiadłem na ławce pod kasztanem i patrzyłem bezmyślnie na ludzi przechodzących obok.
W głowie miałem tylko jedno: „Czekaj na mnie, Aniu. Proszę, nie zostawiaj mnie teraz”.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Nasze życie było wtedy zwyczajne – praca, dom, dzieci. Ania zawsze była tą silniejszą z nas dwojga. To ona trzymała wszystko w ryzach: ogarniała dom, pomagała dzieciom w lekcjach, pamiętała o urodzinach teściowej i o tym, żeby kupić mleko. Ja… ja byłem wiecznie zmęczony po pracy w warsztacie samochodowym. Często wracałem późno, czasem zły, czasem po prostu nieobecny.
Zaczęliśmy się oddalać od siebie. Najpierw były ciche dni, potem coraz częstsze kłótnie o drobiazgi. Ostatnio coraz częściej zostawałem dłużej w pracy – tłumaczyłem sobie, że robię to dla rodziny, żeby było nas stać na wakacje nad morzem albo nową pralkę. Ale prawda była taka, że bałem się wracać do domu. Bałem się spojrzeć Ani w oczy i zobaczyć w nich rozczarowanie.
Pewnego wieczoru wybuchła awantura o coś zupełnie błahego – zapomniałem odebrać syna z treningu piłki nożnej. Ania była wściekła:
– Krzysiek! Ile razy mam ci powtarzać? Nie możesz być choć raz odpowiedzialny?
– Pracuję całymi dniami! – krzyknąłem. – Ty siedzisz w domu i nawet tego nie ogarniasz!
Widziałem łzy w jej oczach. Chciałem ją przeprosić, ale duma nie pozwoliła mi zrobić kroku w jej stronę. Zamiast tego trzasnąłem drzwiami i wyszedłem na noc do warsztatu.
Następnego dnia Ania była cicha i zamknięta w sobie. Próbowałem udawać, że nic się nie stało, ale atmosfera była gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią.
Kilka dni później zadzwonił telefon. To był sąsiad:
– Krzysiek, Ania zasłabła na klatce schodowej! Pogotowie już jedzie!
Wszystko potoczyło się jak we śnie: sygnały karetki, szpitalne korytarze, lekarze mówiący coś o tętniaku mózgu…
Teraz siedziałem pod szpitalem i czułem się jak najgorszy człowiek na świecie. Przegapiłem wszystkie sygnały – jej bóle głowy, zmęczenie, smutek w oczach. Byłem tak skupiony na sobie i własnych problemach, że nie zauważyłem, jak bardzo Ania potrzebowała wsparcia.
Po południu przyszła moja siostra Marta z mężem.
– Krzysiek… musisz być silny dla dzieci – powiedziała cicho.
– Jak mam być silny? Nawet nie wiem, czy ona mnie jeszcze kocha…
Marta spojrzała na mnie surowo:
– Gdyby cię nie kochała, nie walczyłaby teraz o życie.
Wieczorem pozwolono mi wejść do sali intensywnej terapii. Ania leżała podłączona do aparatury. Jej twarz była blada i spokojna. Usiadłem przy jej łóżku i chwyciłem ją za rękę.
– Przepraszam… – wyszeptałem drżącym głosem. – Wiem, że zawiodłem cię tyle razy. Ale proszę… czekaj na mnie. Nie zostawiaj mnie samego.
Nie wiem ile czasu tam siedziałem. Wspominałem nasze pierwsze spotkanie na studiach w Krakowie, wspólne spacery po Plantach, narodziny naszych dzieci… Wszystko wydawało się takie kruche i ulotne.
Kiedy wróciłem do domu późno w nocy, dzieci już spały. Wszedłem do pokoju syna i patrzyłem na niego przez chwilę. Michał miał dopiero dziesięć lat – był taki podobny do Ani: uparty i wrażliwy jednocześnie. W kuchni znalazłem kartkę od córki:
„Tato, kocham cię. Będzie dobrze. Ola”
Poczułem łzy napływające do oczu po raz pierwszy od lat.
Następne dni były najdłuższe w moim życiu. Każda wiadomość ze szpitala była jak wyrok – raz lepiej, raz gorzej. Dzieci pytały codziennie: „Kiedy mama wróci?” Nie umiałem odpowiedzieć.
Któregoś ranka zadzwonił telefon ze szpitala:
– Panie Krzysztofie… pańska żona się obudziła.
Pobiegłem tam jak szalony. Ania była słaba, mówiła niewyraźnie, ale uśmiechnęła się do mnie lekko.
– Czekałam…
Usiadłem przy niej i po raz pierwszy od dawna poczułem nadzieję.
Teraz minęło już kilka tygodni od tamtych wydarzeń. Ania powoli wraca do zdrowia – rehabilitacja jest długa i trudna, ale walczy każdego dnia. Ja też się zmieniłem: więcej rozmawiam z dziećmi, staram się być obecny naprawdę – nie tylko ciałem, ale i myślami.
Czasem zastanawiam się: dlaczego musiało dojść do tragedii, żebym zrozumiał to wszystko? Czy można naprawić błędy sprzed lat? Czy da się odzyskać zaufanie tych, których najbardziej kochamy?
Może ktoś z was zna odpowiedź…