Testament w cieniu: Prawda o rodzinie i dziedzictwie, której nie chciałam znać
— Mamo, musisz się napić wody! — krzyczała Marta, a jej głos drżał od paniki. Czułam, jak pot spływa mi po skroniach, a świat wiruje. Sierpniowe słońce wlewało się przez okno kuchni, rozgrzewając powietrze do granic wytrzymałości. Słyszałam jeszcze głos Pawła: — Marta, dzwoń po karetkę! — zanim straciłam przytomność.
Obudziłam się w szpitalu. Białe ściany, zapach środków dezynfekujących i ten znajomy ciężar na piersi — nie tylko fizyczny, ale i psychiczny. Marta siedziała przy moim łóżku, ściskając moją dłoń tak mocno, jakby chciała mnie zatrzymać przy sobie na zawsze. Paweł stał pod ścianą, z telefonem w ręku, co chwilę zerkając na ekran. — Wszystko będzie dobrze, mamo — powiedziała Marta cicho. Ale jej oczy zdradzały coś innego: zmęczenie, niepokój… i coś jeszcze, czego wtedy nie umiałam nazwać.
Lekarz mówił o odwodnieniu i stresie. Zalecił odpoczynek i więcej troski o siebie. Ale od tamtej chwili coś się zmieniło. Dzieci zaczęły przychodzić codziennie. Przynosiły zakupy, gotowały obiady, sprzątały. Z początku czułam wdzięczność — przecież tyle razy marzyłam o tym, by znów być dla nich ważna. Ale szybko zauważyłam, że ich troska jest inna niż kiedyś. Paweł coraz częściej zaglądał do szuflady z dokumentami. Marta pytała o hasła do mojego konta bankowego „na wszelki wypadek”. Raz usłyszałam ich rozmowę w przedpokoju:
— Musimy to załatwić zanim znowu coś się stanie.
— Spokojnie, przecież mama jeszcze żyje.
— Ale nie wiemy jak długo…
Te słowa bolały bardziej niż igła wbita w żyłę podczas pobierania krwi.
Tydzień później podjęłam decyzję. Sama, bez słowa do dzieci, poszłam do kancelarii notarialnej. Siedząc naprzeciwko pani notariusz Nowak, czułam się jak oszustka we własnym życiu.
— Chciałabym zmienić testament — powiedziałam drżącym głosem.
— Czy dzieci wiedzą o tej decyzji? — zapytała uprzejmie pani Nowak.
— Nie… i nie chcę, żeby wiedziały. Przynajmniej na razie.
Podczas spisywania nowego testamentu myśli kłębiły mi się w głowie. Przypominałam sobie dzieciństwo Marty i Pawła: wspólne wakacje nad Bałtykiem, ich pierwsze kroki, śmiech przy stole. Gdzie się to wszystko podziało? Czy naprawdę pieniądze i mieszkanie na Żoliborzu są ważniejsze niż matka?
Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania. Dzieci zostawiły na stole obiad i kartkę: „Odpoczywaj, kochamy Cię”. Przez chwilę łudziłam się, że może przesadzam. Ale następnego dnia Paweł zadzwonił:
— Mamo, musimy porozmawiać o Twoich sprawach finansowych. Wiesz, lepiej wszystko uporządkować zawczasu.
Nie wytrzymałam:
— Czy Wy naprawdę tylko na to czekacie? Żebym umarła i zostawiła Wam mieszkanie?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
Wieczorem przyszła Marta. Usiadła naprzeciwko mnie i długo milczała.
— Mamo… My się po prostu boimy. Boimy się zostać sami. Boimy się, że coś Ci się stanie i nie będziemy wiedzieli co robić…
Patrzyła na mnie błagalnie, ale ja widziałam w jej oczach cień żalu — czy to do mnie, czy do siebie?
Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta jak struna. Dzieci zaczęły się kłócić między sobą o drobiazgi: kto więcej pomaga, kto częściej dzwoni do mamy. Czułam się jak sędzia we własnym domu, a jednocześnie jak więzień — bo każda moja decyzja była oceniana przez pryzmat przyszłego spadku.
Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Wstałam i przeszłam się po mieszkaniu. Zatrzymałam się przy starym kredensie po mojej mamie. Otworzyłam szufladę i wyjęłam zdjęcie: ja z Martą i Pawłem na wakacjach w Ustce, wszyscy uśmiechnięci, szczęśliwi… Czy wtedy też myśleliśmy o pieniądzach?
Następnego dnia zadzwoniła siostra mojego zmarłego męża, ciocia Zosia.
— Słyszałam, że dzieci bardzo się Tobą opiekują — powiedziała z przekąsem.
— Tak…
— Uważaj na nich. Ludzie potrafią się zmienić przez pieniądze.
Poczułam ukłucie w sercu. Czy naprawdę moje dzieci są zdolne do takiej zmiany?
W kolejnych tygodniach relacje tylko się pogarszały. Paweł przestał przychodzić tak często; Marta była coraz bardziej rozdrażniona. W końcu wybuchła:
— Może powinnaś od razu wszystko przepisać na schronisko dla zwierząt! Przynajmniej one będą wdzięczne!
Zamknęłam się w łazience i płakałam długo jak dziecko.
W końcu nadszedł dzień podpisania testamentu. Siedziałam w kancelarii z dłońmi zaciśniętymi na torebce.
— Czy jest pani pewna tej decyzji? — zapytała pani Nowak.
— Nie wiem… Ale chyba muszę chronić samą siebie.
Wyszłam na ulicę i poczułam ulgę pomieszaną z żalem. Czy to ja zawiodłam jako matka? Czy to świat tak bardzo się zmienił?
Dziś siedzę sama przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcie moich dzieci sprzed lat. Zastanawiam się: czy można jeszcze odbudować prawdziwą bliskość? Czy dziedzictwo zawsze musi dzielić rodzinę? Co Wy o tym myślicie?