Kiedy miłość staje się powodem do wstydu: Moja walka o siebie w cieniu małżeństwa

– Znowu nie potrafisz nawet ugotować ziemniaków, Maja? – głos Pawła odbił się echem po kuchni, a ja poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Stałam przy zlewie, wpatrując się w rozgotowane bulwy, które rozpadły się na sitku. Wiem, że to drobiazg, ale dla Pawła każda drobnostka była powodem do kpiny. – Może powinnaś wrócić do mamy, ona cię jeszcze nauczy gotować – dodał z uśmiechem, który miał być żartobliwy, ale ja czułam w nim tylko pogardę.

Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz spojrzał na mnie z czułością. Kiedyś był inny – ciepły, opiekuńczy, potrafił rozśmieszyć mnie do łez. Ale od kilku lat wszystko się zmieniło. Zaczęło się niewinnie: drobne docinki, żarty przy znajomych. „Maja to taka nasza domowa artystka – nie umie gotować, nie umie sprzątać, ale za to pięknie marzy!”. Śmiali się wszyscy, a ja razem z nimi, choć w środku czułam, jak coś we mnie pęka.

Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci już spały, a dom cichł, Paweł siadał przede mną z kieliszkiem wina i zaczynał swoje wywody. – Wiesz, gdybyś była bardziej zaradna, może bym cię bardziej szanował. Ale ty zawsze taka roztrzepana… – mówił spokojnie, patrząc mi prosto w oczy. Próbowałam tłumaczyć, że przecież pracuję na pół etatu w bibliotece, zajmuję się domem i dziećmi. Ale dla niego to było za mało.

Z czasem zaczęłam wierzyć w jego słowa. Przestałam spotykać się z przyjaciółkami – przecież i tak nie miałam im nic ciekawego do powiedzenia. Unikałam rodzinnych spotkań, bo bałam się kolejnych żartów Pawła na mój temat. Nawet dzieci zauważyły zmianę. – Mamo, czemu jesteś smutna? – zapytała kiedyś Zosia. Uśmiechnęłam się wtedy i powiedziałam: – Nic się nie dzieje, kochanie. Ale ona patrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi oczami i wiedziałam, że nie da się jej oszukać.

Najbardziej bolało mnie to, że nikt nie widział mojego cierpienia. Dla wszystkich byliśmy idealną rodziną: dom na przedmieściach Warszawy, dwójka dzieci, stabilna praca Pawła w banku. Ja byłam tą „szczęściarą”, która nie musi martwić się o rachunki. Ale nikt nie widział moich łez w poduszkę ani tego, jak coraz częściej łapałam się na myśli: „Może faktycznie jestem beznadziejna?”.

Pewnego dnia po pracy spotkałam się z Anią – moją dawną przyjaciółką ze studiów. Nie widziałyśmy się od lat. Siedziałyśmy w kawiarni przy Placu Zbawiciela i rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. W pewnym momencie Ania spojrzała na mnie uważnie i zapytała: – Maja, co się z tobą dzieje? Kiedyś miałaś tyle energii… Teraz wyglądasz jak cień samej siebie.

Nie wytrzymałam. Łzy popłynęły mi po policzkach i opowiedziałam jej wszystko: o Pawle, o jego kpinach, o tym jak bardzo czuję się samotna we własnym domu. Ania złapała mnie za rękę i powiedziała: – To nie twoja wina. On cię niszczy psychicznie. Musisz coś z tym zrobić.

Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Całą noc nie spałam, przewracając się z boku na bok. Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę z podkrążonymi oczami i smutkiem wypisanym na twarzy. „Czy naprawdę chcę tak żyć kolejne lata?” – zapytałam siebie.

Tego dnia postanowiłam porozmawiać z Pawłem. Kiedy dzieci poszły do szkoły, usiadłam naprzeciwko niego przy kuchennym stole.

– Paweł… musimy porozmawiać.
– O czym znowu? – westchnął znudzony.
– O nas. O tym, jak się czuję.
– Znowu zaczynasz? Przecież wszystko jest dobrze! Masz dom, dzieci, ja pracuję… Czego ci jeszcze brakuje?
– Szacunku – powiedziałam cicho.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Szacunku? Ty chyba żartujesz! To ty powinnaś być wdzięczna za to wszystko!

Wtedy coś we mnie pękło. Po raz pierwszy od lat poczułam gniew zamiast wstydu.
– Nie będę już wdzięczna za twoje kpiny! Nie będę już udawać szczęśliwej żony!

Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Ja zostałam sama przy stole i po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę.

Od tamtej rozmowy minęło kilka miesięcy. Zaczęłam chodzić na terapię, wróciłam do pisania wierszy – czegoś, co zawsze sprawiało mi radość. Dzieci są spokojniejsze, a ja powoli odzyskuję siebie. Paweł nie zmienił się – nadal próbuje mnie ranić słowami, ale już nie pozwalam mu na to wpływać na moje życie.

Czasem zastanawiam się: ile kobiet żyje tak jak ja – w cieniu czyjegoś pogardliwego uśmiechu? Ile z nas boi się powiedzieć „dość”? Czy naprawdę musimy czekać aż ktoś inny nas uratuje? A może wystarczy uwierzyć w siebie i zrobić pierwszy krok?