„Dziękuję, ale nie: Pomoc babci nie była tym, czego potrzebowałam”

Powrót ze szpitala z noworodkiem był zarówno ekscytujący, jak i przerażający. Mój mąż, Marek, był wspierający, ale musiał niemal natychmiast wrócić do pracy. Jego praca jako analityk finansowy wymagała długich godzin, a kiedy wracał do domu, był wyczerpany i oczekiwał, że obiad będzie gotowy. Zostałam sama z naszą córeczką, Emilką, nawigując po nieznanych wodach macierzyństwa.

W tych pierwszych dniach nie mogłam powstrzymać uczucia zazdrości wobec przyjaciółek, które miały swoje matki lub teściowe do pomocy. Opowiadały historie o tym, jak ich mamy gotowały posiłki, zabierały dziecko na spacery i pomagały w domowych obowiązkach. Brzmiało to jak marzenie. Więc kiedy moja własna mama zaproponowała pomoc, byłam przeszczęśliwa.

Mama przyjechała z torbami pełnymi zakupów i walizką spakowaną na dłuższy pobyt. Poczułam ulgę, myśląc, że w końcu dostanę tak potrzebny odpoczynek i wsparcie. Jednak szybko okazało się, że jej wizja „pomocy” różniła się od mojej.

Od momentu wejścia do domu mama przejęła kuchnię. Zaczęła gotować skomplikowane dania wymagające godzin przygotowań. Choć doceniałam jej wysiłek, naprawdę potrzebowałam szybkich, łatwych do przygotowania potraw, które mogłabym sama zrobić po jej wyjeździe. Zamiast tego spędzałam więcej czasu w kuchni pomagając jej niż odpoczywając czy spędzając czas z Emilką.

Jeśli chodzi o opiekę nad Emilką, mama miała swoje własne zasady i rutyny, które kolidowały z moimi. Nalegała na karmienie Emilki według ścisłego harmonogramu, mimo że mój pediatra zalecał karmienie na żądanie. Wierzyła również w metodę „wypłakiwania się”, co było sprzeczne z tym, co czytałam o responsywnym rodzicielstwie.

Pewnego popołudnia, wyczerpana i desperacko potrzebująca prysznica, poprosiłam mamę, żeby przez chwilę popilnowała Emilki. Zgodziła się, ale potem zaczęła mnie pouczać, że powinnam być w stanie poradzić sobie ze wszystkim sama. „Za moich czasów,” powiedziała, „nie mieliśmy tych wszystkich gadżetów i książek mówiących nam co robić. Po prostu to robiliśmy.”

Czując się pokonana, wycofałam się do łazienki na szybki prysznic. Kiedy wyszłam, zobaczyłam mamę siedzącą na kanapie i oglądającą telewizję, podczas gdy Emilka płakała w swoim łóżeczku. Moje serce zamarło. To nie była pomoc, której potrzebowałam.

Ostatnią kroplą było jedno wieczór, kiedy Marek wrócił z pracy. Był widocznie zmęczony i zapytał, czy obiad jest gotowy. Mama spędziła cały dzień przygotowując skomplikowane danie, które nadal nie było gotowe. Frustrowany Marek wybuchnął na mnie za to, że nie przygotowałam czegoś prostszego. Rozpłakałam się.

Widząc mnie płaczącą wydawało się być sygnałem ostrzegawczym dla mamy. Wstała, spojrzała na mnie z mieszanką rozczarowania i rezygnacji i powiedziała: „Jeśli nie chcesz mojej pomocy, po prostu powiedz.” Zanim zdążyłam odpowiedzieć, chwyciła swoją walizkę i wyszła.

W kolejnych dniach zmagałam się jeszcze bardziej bez żadnej pomocy. Dom był w bałaganie, posiłki były przygotowywane na chybcika i ledwo miałam czas na prysznic czy odpoczynek. Ale w jakiś dziwny sposób było to łatwiejsze niż radzenie sobie ze stresem związanym z obecnością mamy.

Zrozumiałam wtedy, że choć pomoc jest nieoceniona, musi być odpowiednia. Potrzebowałam kogoś, kto wspierałby mnie w moim sposobie robienia rzeczy, a nie narzucał swoich metod i rutyn. To była trudna lekcja do nauczenia się, ale uczyniła mnie silniejszą i bardziej pewną siebie jako matkę.