Kiedy cisza staje się krzykiem – historia pana Zbyszka z ulicy Klonowej
– Panie Zbyszku, wszystko w porządku? – głos pani Ireny odbijał się echem od drzwi mojej piwnicy. Chciałem odpowiedzieć, ale gardło miałem suche jak pieprz, a głos ledwo wydobywał się z ust. Przez chwilę myślałem, że to tylko kolejny sen, że znów śnię o tym, jak ktoś mnie szuka. Ale potem usłyszałem szuranie kluczy i trzask zamka.
Leżałem na zimnej posadzce już trzeci dzień. Czas przestał mieć znaczenie – liczyły się tylko ból i strach. Wszystko zaczęło się w piątek rano. Zszedłem do piwnicy po słoik ogórków dla wnuczki, która miała przyjechać z córką na weekend. Kiedy schodziłem po stromych schodach, potknąłem się o własny pantofel i runąłem na dół jak kłoda. Usłyszałem trzask w biodrze i wiedziałem, że nie wstanę.
Próbowałem wołać o pomoc, ale dom był pusty. Moja córka Marta mieszka w Warszawie, wnuczka Zosia rzadko dzwoni – zawsze zajęta szkołą i koleżankami. Od śmierci żony minęło już siedem lat. Od tamtej pory wszystko robiłem sam: gotowałem, sprzątałem, nawet sam chodziłem do lekarza. Czasem tylko zamieniałem kilka słów z sąsiadami na klatce schodowej.
Pani Irena mieszka naprzeciwko od ponad dwudziestu lat. Zawsze mówiła „dzień dobry”, czasem przynosiła mi ciasto albo pytała, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu. Ostatnio zauważyła, że coraz trudniej mi chodzić – kolana bolą, serce czasem szwankuje. Ale nigdy nie prosiłem o pomoc. Zawsze uważałem, że dam sobie radę.
Leżąc w piwnicy, miałem dużo czasu na myślenie. Przypominały mi się słowa żony: „Zbyszek, nie bądź taki uparty. Ludzie są po to, żeby sobie pomagać”. Ale ja zawsze byłem dumny. Nawet kiedy Marta proponowała, żebym zamieszkał z nimi w Warszawie, odmawiałem. „Tu jest mój dom” – powtarzałem.
Pierwszego dnia jeszcze miałem nadzieję, że ktoś mnie usłyszy. Drugiego zacząłem się bać. Trzeciego dnia byłem już pewien, że umrę tutaj sam jak pies. Woda w butelce skończyła się szybko, jedzenie – tylko kilka suchych kromek chleba w reklamówce na półce. Każdy ruch sprawiał ból nie do zniesienia.
W pewnym momencie usłyszałem głosy za drzwiami domu. To była pani Irena i jej syn Tomek.
– Mamo, może po prostu zadzwonimy na policję? – mówił zniecierpliwiony chłopak.
– Nie! Najpierw sprawdzę sama – odpowiedziała stanowczo.
Kiedy weszli do środka, usłyszałem ich kroki nad głową. Próbowałem krzyczeć:
– Tu jestem! Na dole!
Ale głos miałem tak słaby, że ledwo było mnie słychać.
W końcu drzwi do piwnicy otworzyły się z hukiem.
– Panie Zbyszku! Boże drogi! – pani Irena zbiegła po schodach i uklękła przy mnie.
– Proszę nic nie mówić, już dzwonię po karetkę – powiedziała drżącym głosem.
Tomek wybiegł na podwórko i po chwili usłyszałem syrenę pogotowia. Ratownicy wynieśli mnie na noszach, a ja czułem się jak dziecko w ramionach matki – bezbronny i wdzięczny jednocześnie.
W szpitalu odwiedziła mnie Marta. Miała łzy w oczach.
– Tato… dlaczego nie zadzwoniłeś? Dlaczego nie powiedziałeś nikomu?
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Wstydziłem się swojej słabości.
Po kilku dniach wróciłem do domu. Pani Irena codziennie przynosiła mi zupę i sprawdzała, czy mam wszystko, czego potrzebuję. Marta zaczęła dzwonić częściej, a nawet zaproponowała opiekunkę.
Ale najtrudniejsze przyszło później – rozmowa z samym sobą. Czy naprawdę warto być tak upartym? Czy samotność jest ceną za dumę?
Czasem patrzę przez okno na ulicę Klonową i widzę ludzi śpieszących do pracy, dzieci bawiące się na podwórku. Myślę wtedy o tym, jak łatwo można zniknąć z czyjegoś życia – wystarczy kilka dni ciszy.
Czy naprawdę musimy czekać na tragedię, żeby zacząć się o siebie troszczyć? Czy warto udawać silnych do końca? Może czasem wystarczy zapytać: „Jak się dziś czujesz?”
A Wy? Czy potraficie poprosić o pomoc zanim będzie za późno?