Z dnia na dzień zostałam mamą sześciorga dzieci – historia, która zmieniła moje życie na zawsze

– Mamo, a czy Ola i Bartek zostaną z nami na zawsze? – zapytała cicho Zuzia, moja najmłodsza córka, ściskając mnie za rękę w kuchni. W tej chwili w domu panowała cisza, choć jeszcze godzinę temu rozbrzmiewały tu śmiechy i płacz. Sześć talerzy po zupie czekało w zlewie, a ja czułam się, jakby ktoś położył mi na ramionach ciężar całego świata.

Nie tak miało wyglądać moje życie. Jeszcze miesiąc temu byłam zwyczajną matką czwórki dzieci – Michała, Pauliny, Kuby i Zuzi. Nasz dom w podwarszawskim Piastowie tętnił codziennym chaosem: praca, szkoła, obiady, kłótnie o komputer i wieczne pytania o to, kiedy w końcu pojedziemy nad morze. Andrzej, nasz sąsiad z naprzeciwka, był samotnym ojcem dwójki – Oli i Bartka. Często widywałam go na klatce schodowej, jak z trudem dźwigał zakupy albo próbował pogodzić pracę z opieką nad dziećmi. Zawsze uśmiechnięty, choć w oczach miał cień zmęczenia.

Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego wieczoru. Dzieci już spały, gdy zadzwonił telefon. To była pani Maria z drugiego piętra:
– Pani Kasiu… Andrzej… On nie żyje. Zabrała go karetka, ale nie udało się go uratować.

Poczułam, jakby ktoś wyrwał mi grunt spod nóg. Przez kilka dni wszystko działo się jak we śnie. Ola i Bartek zostali sami. Ich matka wyjechała do Niemiec lata temu i słuch po niej zaginął. Rodzina Andrzeja mieszkała na drugim końcu Polski i nie chciała mieć nic wspólnego z dziećmi.

Pamiętam ten dzień, kiedy przyszli do mnie po szkole – zapłakani, z plecakami i reklamówką ubrań.
– Ciociu Kasiu… możemy tu zostać? – spytała Ola drżącym głosem.

Nie mogłam odmówić. Przygarnęłam ich na kilka dni – tak mi się wtedy wydawało. Ale dni zamieniły się w tygodnie. Zaczęły się wizyty kuratora, rozmowy z psychologiem szkolnym i urzędnicze papiery. Moja mama była przerażona:
– Kasiu, ty zwariowałaś? Masz już czwórkę swoich! Jak sobie poradzisz?

Mąż, Tomek, początkowo milczał. Widziałam w jego oczach strach i bezradność.
– Kasia… to nie jest takie proste. My ledwo wiążemy koniec z końcem. A co będzie, jak dzieciaki zaczną się buntować?

Ale ja nie mogłam patrzeć na Olę i Bartka jak na obcych. Przecież znałam ich od lat – razem chodziliśmy na spacery do parku, razem piekliśmy pierniki przed świętami. Byli częścią naszej codzienności.

Najtrudniejsze były pierwsze tygodnie. Ola zamknęła się w sobie, przestała mówić. Bartek budził się w nocy z płaczem i wołał tatę. Moje dzieci były zazdrosne – Michał obraził się na mnie na tydzień:
– Teraz już w ogóle nie masz dla nas czasu! Wszystko przez nich!

Czułam się rozdarta. Każdego dnia walczyłam o to, żeby dom nie zamienił się w pole bitwy. Rano szykowałam śniadania dla szóstki dzieci, potem biegłam do pracy w sklepie spożywczym, a wieczorami odrabiałam lekcje z całą gromadką przy kuchennym stole.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie ciotka Andrzeja:
– Pani Kasiu, my nie damy rady zabrać dzieci do siebie. Ale może pani powinna poszukać dla nich rodziny zastępczej? To nie jest pani obowiązek.

Wtedy po raz pierwszy naprawdę się rozpłakałam. Siedziałam na podłodze w łazience i płakałam tak cicho, żeby dzieci nie słyszały. Bałam się przyszłości – tego, czy dam radę finansowo, czy nie rozpadnie się moja rodzina.

Ale potem zobaczyłam Olę przytulającą Zuzię przed snem i Bartka grającego w piłkę z Kubą pod blokiem. Zrozumiałam, że już jesteśmy rodziną – nawet jeśli nikt tego jeszcze oficjalnie nie potwierdził.

Zaczęły się schody z urzędem miasta. Musiałam przejść przez dziesiątki rozmów z pracownikami opieki społecznej:
– Czy jest pani świadoma odpowiedzialności? Czy ma pani warunki mieszkaniowe? Czy dzieci pani własne nie ucierpią?

Czułam się jak na przesłuchaniu. Każde pytanie wbijało mi kolejną szpilkę w serce. Ale nie poddałam się.

Największy kryzys przyszedł tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Tomek wybuchł podczas kolacji:
– Kasia! Ja już nie wytrzymuję! Nie mamy pieniędzy na prezenty dla wszystkich! Dzieciaki są coraz bardziej rozbite! Może powinniśmy jednak oddać Olę i Bartka do rodziny zastępczej?

Wtedy Ola wybiegła z pokoju ze łzami w oczach.
– Nie chcę być nikomu ciężarem! Lepiej już pójdziemy do domu dziecka!

Serce mi pękło. Podeszłam do niej i przytuliłam ją mocno.
– Kochanie… jesteście moimi dziećmi tak samo jak Michał czy Zuzia. Nie pozwolę wam odejść.

Po tej rozmowie Tomek długo milczał. Ale potem zaczął pomagać – zabierał całą szóstkę na rowery, uczył Bartka majsterkowania w piwnicy.

Minęły miesiące walki o normalność. Były dni pełne krzyków i łez, ale też takie, kiedy wszyscy razem śmialiśmy się przy stole albo oglądaliśmy filmy pod kocem.

W końcu sąd przyznał mi prawo do opieki nad Olą i Bartkiem. Dostałam oficjalny papier – ale najważniejsze było to, co czułam w sercu.

Dziś patrzę na moją szóstkę dzieci i wiem jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To wybór i codzienna walka o siebie nawzajem.

Czasem pytam siebie: czy zrobiłam dobrze? Czy moje dzieci kiedyś mi wybaczą tę decyzję? A może to właśnie dzięki temu wszyscy nauczyliśmy się kochać naprawdę?