List do mojego ojczyma: Jak jeden człowiek odmienił moje życie, gdy własny ojciec mnie zawiódł

– Nie rozumiesz, mamo! On nie jest moim ojcem! – wykrzyczałam, trzaskając drzwiami do swojego pokoju. Znowu się pokłóciliśmy. Siedziałam na łóżku, zaciskając pięści, a łzy spływały mi po policzkach. W głowie dudniło mi jedno pytanie: dlaczego mój prawdziwy tata nie chce mieć ze mną nic wspólnego?

Miałam wtedy trzynaście lat i świat wydawał mi się niesprawiedliwy. Mój tata, Marek, odszedł od nas, gdy byłam mała. Zostawił mamę dla innej kobiety i od tamtej pory widywałam go tylko od święta – a i to coraz rzadziej. Zawsze obiecywał, że zadzwoni, że przyjedzie na moje urodziny, ale kończyło się na pustych słowach. Z czasem przestałam nawet czekać.

Kiedy w naszym życiu pojawił się Andrzej, byłam już zamknięta w sobie i nieufna. Mama była szczęśliwa, ale ja widziałam w nim intruza. Próbował być miły – kupował mi ulubione lody, zabierał do kina, pomagał w matematyce. Ale ja byłam uparta. „Nie jesteś moim ojcem” – powtarzałam mu przy każdej okazji.

Pamiętam pewien wieczór. Siedzieliśmy przy stole w kuchni. Mama wyszła do pracy na nocną zmianę w szpitalu. Andrzej próbował rozładować napięcie:
– Może zrobimy razem kolację? Co powiesz na naleśniki?
– Nie jestem głodna – burknęłam.
Usiadł naprzeciwko mnie i przez chwilę milczał.
– Wiem, że nie jest łatwo… – zaczął ostrożnie.
– Nic nie wiesz! – przerwałam mu ostro.
Spojrzał na mnie smutno.
– Może i nie wiem wszystkiego. Ale chcę być tutaj dla ciebie. Jeśli tylko mi pozwolisz.

Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach coś więcej niż tylko cierpliwość – zobaczyłam ból. I poczułam ukłucie winy.

Minęły lata. Andrzej był przy mnie na każdym kroku: na zakończeniu podstawówki, na pierwszym koncercie chóru, kiedy dostałam pierwszą dwóję z chemii i kiedy płakałam po rozstaniu z chłopakiem. To on nauczył mnie jeździć na rowerze po lesie pod Warszawą i to on pierwszy pogratulował mi dostania się na studia pedagogiczne.

A mój biologiczny ojciec? Ostatni raz widziałam go na własnej osiemnastce. Przyszedł spóźniony, wręczył kopertę z pieniędzmi i nawet nie zapytał, jak się czuję. Wtedy zrozumiałam: nie chcę już dłużej czekać na jego miłość.

Najtrudniejszy moment przyszedł rok temu. Mama zachorowała na raka piersi. Andrzej był wtedy skałą – opiekował się nią dniami i nocami, gotował obiady, prał pościel, jeździł z nią na chemioterapię. Ja byłam przerażona i bezradna. Pewnej nocy usiadłam obok niego na korytarzu szpitalnym.
– Boję się – wyszeptałam.
Objął mnie ramieniem.
– Ja też się boję. Ale jesteśmy razem. Damy radę.

Mama wygrała z chorobą. Po wszystkim usiedliśmy we trójkę przy stole i płakaliśmy ze szczęścia.

Dziś mam dwadzieścia cztery lata i wiem jedno: Andrzej jest moim tatą bardziej niż Marek kiedykolwiek był. To on nauczył mnie odwagi, pokazał, czym jest prawdziwa rodzina i bezwarunkowa miłość.

Dlatego postanowiłam napisać ten list – list do mojego ojczyma, który stał się dla mnie prawdziwym ojcem:

„Drogi Andrzeju,
Nie wiem, czy kiedykolwiek ci to mówiłam wystarczająco wyraźnie: dziękuję ci za wszystko. Za cierpliwość, za ciepło, za to, że nigdy się nie poddałeś mimo moich fochów i krzyków. Za to, że byłeś przy mnie zawsze wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałam. Za to, że pokochałeś mnie jak własną córkę i nigdy nie próbowałeś zastąpić mi taty – po prostu nim zostałeś.
Wiem, że nie łączą nas więzy krwi, ale łączy nas coś ważniejszego: wspólne życie, wspólne łzy i śmiech. Jesteś moim bohaterem.
Kocham cię.
Twoja Ola”

Kiedy przeczytałam mu ten list podczas rodzinnego obiadu, Andrzej rozpłakał się jak dziecko. Mama też płakała. A ja poczułam ulgę – jakby z moich ramion spadł ciężar wszystkich lat milczenia.

Czasem zastanawiam się: dlaczego tak długo walczyłam z kimś, kto chciał tylko mojego szczęścia? Czy naprawdę więzy krwi są ważniejsze od tego, co budujemy razem każdego dnia?

A wy? Czy potrafilibyście pokochać kogoś niespokrewnionego jak własnego rodzica lub dziecko?