Trzy rzeczy, które przygnębiają na starość — i żydowska mądrość, która odmieniła moje życie

— Mamo, nie możesz tak ciągle narzekać! — krzyknął Michał, trzaskając drzwiami mojego mieszkania. Zostałam sama w kuchni, z kubkiem zimnej herbaty i uczuciem, jakby ktoś wyciągnął mi spod nóg dywan. To był trzeci raz w tym tygodniu, kiedy pokłóciliśmy się o drobiazgi: o to, że nie dzwoni wystarczająco często, że nie odwiedza mnie z wnukami, że nie rozumie, jak bardzo boli mnie samotność.

Patrzyłam przez okno na szare bloki i zastanawiałam się, kiedy moje życie zaczęło przypominać czekanie na coś, co nigdy nie nadejdzie. Kiedyś byłam pełna energii — pracowałam jako nauczycielka w podstawówce na Pradze, miałam przyjaciółki, z którymi spotykałam się na kawę. Teraz większość z nich już nie żyje albo choruje. Mój mąż, Andrzej, odszedł pięć lat temu po krótkiej walce z rakiem. Zostałam sama z czterema ścianami i wspomnieniami.

Najbardziej przygnębiają mnie trzy rzeczy: samotność, poczucie bycia niepotrzebną i żal za tym, czego nie zrobiłam. Samotność boli najbardziej wieczorami, kiedy światła w oknach gasną i zostaję tylko ja i tykanie zegara. Poczucie bycia niepotrzebną pojawia się wtedy, gdy Michał przychodzi tylko po to, by zostawić wnuki na kilka godzin albo poprosić o przepis na pierogi. Żal zaś jest jak cień — podąża za mną wszędzie. Żałuję słów niewypowiedzianych do Andrzeja, żałuję, że nie pojechałam z nim do Zakopanego na naszą ostatnią rocznicę. Żałuję też, że nie powiedziałam Michałowi, jak bardzo go kocham i jak bardzo się o niego martwię.

Tego dnia postanowiłam wyjść z domu. Przeszłam przez park, gdzie dzieci bawiły się na placu zabaw, a starsi panowie grali w szachy. Usiadłam na ławce obok pani Goldstein — mojej sąsiadki z drugiego piętra. Miała osiemdziesiąt lat i zawsze uśmiechała się do mnie ciepło.

— Dzień dobry, Zosiu — powiedziała. — Wyglądasz dziś na smutną.

Nie wiem dlaczego, ale opowiedziałam jej wszystko: o kłótni z Michałem, o samotności i o tym, jak bardzo boję się starości.

Pani Goldstein słuchała uważnie. Potem powiedziała coś, co zapamiętam do końca życia:

— Wiesz, moja babcia zawsze powtarzała: „Nie ma sensu smucić się z powodu tego, co nieuniknione. Lepiej zacząć robić coś już dziś, żeby jutro smutku było mniej.”

Popatrzyłam na nią zdziwiona.

— Ale co ja mogę zrobić? Mam już swoje lata…

— Możesz zacząć od przebaczenia sobie i innym. To najtrudniejsze, ale daje najwięcej ulgi. Możesz też zadbać o innych — nawet jeśli to tylko uśmiech do sąsiada czy telefon do starej przyjaciółki. I możesz nauczyć się cieszyć tym, co masz teraz — bo jutro może być jeszcze mniej.

Wróciłam do domu z ciężkim sercem, ale postanowiłam spróbować. Zadzwoniłam do mojej dawnej koleżanki z pracy — Hanki. Rozmawiałyśmy godzinę o dawnych czasach i śmiałyśmy się z naszych szkolnych przygód. Potem upiekłam szarlotkę i zaniosłam kawałek pani Goldstein.

Wieczorem napisałam list do Michała. Nie oskarżałam go o nic — napisałam tylko, że go kocham i że tęsknię za naszymi rozmowami. Następnego dnia przyszedł z wnukami. Nie rozmawialiśmy o wczorajszej kłótni. Po prostu byliśmy razem — graliśmy w planszówki i śmialiśmy się do łez.

Zrozumiałam wtedy coś ważnego: starość nie musi być tylko czekaniem na koniec. Może być czasem naprawiania tego, co jeszcze można naprawić. Może być czasem przebaczenia — sobie i innym. I może być czasem wdzięczności za każdy dzień.

Czasem myślę: czy gdybym wcześniej wiedziała to wszystko, byłabym szczęśliwsza? Czy potrafimy nauczyć się żyć naprawdę dopiero wtedy, gdy wiemy już, że czasu jest coraz mniej? Co wy o tym myślicie?