Chrzest w restauracji, czyli jak prezent podzielił rodzinę – opowieść z życia wzięta

– „Nie pójdę tam, rozumiesz? Nie pójdę i już!” – krzyknęłam do męża, trzaskając drzwiami kuchennej szafki. Woda w czajniku zaczęła bulgotać, a ja czułam, jak łzy napływają mi do oczu. To nie był pierwszy raz, kiedy przez rodzinne uroczystości czułam się jak intruz we własnym życiu, ale tym razem chodziło o coś więcej – o chrzest naszej pierwszej wnuczki, Leny.

Mam na imię Grażyna. Mam 62 lata i całe życie przepracowałam jako pielęgniarka w szpitalu powiatowym pod Toruniem. Mój mąż, Zbyszek, był kierowcą autobusu. Nie jesteśmy bogaci, ale nigdy nie brakowało nam na chleb i na drobne przyjemności. Nasza córka, Agata, zawsze była ambitna – skończyła studia w Warszawie, wyszła za mąż za informatyka i zamieszkała w nowym apartamentowcu na Wilanowie. Często miałam wrażenie, że coraz mniej nas łączy.

Kiedy Agata zadzwoniła z wiadomością o chrzcie Leny, ucieszyłam się. Ale już po chwili usłyszałam: – „Mamo, wszystko będzie w restauracji. Zarezerwowaliśmy salę w La Dolce Vita na Mokotowie. Będzie DJ, fotograf, tort z pracowni cukierniczej i animatorka dla dzieci. Zaprosiliśmy ponad trzydzieści osób.”

Zaniemówiłam. – „Agata… To przecież chrzest, nie wesele…”
– „Mamo, takie są teraz czasy. Chcemy, żeby Lena miała piękne wspomnienia.”

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zbyszek tylko wzruszył ramionami: – „Ich pieniądze, ich sprawa.” Ale ja czułam się nieswojo. W naszej rodzinie chrzciny zawsze były skromne – msza w kościele, potem rosół i schabowy w domu, kawałek sernika i rozmowy do wieczora.

Najgorsze przyszło tydzień później. Agata zadzwoniła ponownie:
– „Mamo… Tak się zastanawiam… No bo wiesz… Goście zwykle dają koperty albo prezenty. Tak się teraz robi.”
– „A ile się daje?” – zapytałam głosem cichszym niż zamierzałam.
– „No… Zazwyczaj tysiąc złotych od rodziny. Ale to nie jest obowiązek! Po prostu… żeby nie było niezręcznie.”

Odłożyłam słuchawkę i poczułam się jakby ktoś mnie uderzył w twarz. Tysiąc złotych? Dla nas to prawie połowa miesięcznej emerytury! Przez kilka dni nie mogłam spać. Zbyszek próbował mnie pocieszać:
– „Grażyna, damy tyle, ile możemy. Albo kupimy coś symbolicznego. Przecież to nasza wnuczka.”
Ale ja wiedziałam, że Agata oczekuje czegoś więcej.

W sklepie jubilerskim patrzyłam na złote medaliki i krzyżyki. Najtańszy kosztował 600 złotych. Wzięłam go do ręki i poczułam gulę w gardle. Sprzedawczyni spojrzała na mnie z politowaniem:
– „Na chrzciny to raczej coś droższego… Może z grawerem?”
Odstawiłam medalik i wyszłam ze sklepu ze łzami w oczach.

Wieczorem zadzwoniła do mnie siostra Zbysia – ciocia Teresa:
– „Grażka, słyszałam o tych chrzcinach. U nas w rodzinie nigdy takich rzeczy nie było! Ja bym nie poszła.”
– „Ale to moja wnuczka…”
– „A czy twoja córka pamięta jeszcze skąd pochodzi?”

Te słowa bolały mnie najbardziej. Czy Agata naprawdę się zmieniła? Czy ja jestem już tylko dodatkiem do jej nowego życia?

W dzień chrztu ubrałam się najlepiej jak mogłam – granatowa sukienka z komunii siostrzenicy sprzed pięciu lat, perły po mamie. W kościele czułam dumę i wzruszenie – Lena wyglądała jak aniołek w białej sukience. Ale potem przyszedł czas na restaurację.

Już od progu czułam się nieswojo. Kelnerzy w białych rękawiczkach, prosecco na powitanie, dzieci biegające między stołami z balonami. Przy stole usiadły obok mnie dwie kuzynki zięcia – obie z tipsami i najnowszymi iPhone’ami.
– „A państwo co daliście Lenie?” – zapytała jedna z nich.
Poczułam rumieniec na twarzy.
– „Medalik i książeczkę z bajkami…”
Spojrzały po sobie z uśmiechem politowania.

Wtedy podeszła Agata:
– „Mamo, wszystko w porządku?”
– „Tak… tylko trochę głowa mnie boli.”
– „Nie przejmuj się tym wszystkim. Ciesz się chwilą.”
Ale widziałam w jej oczach rozczarowanie.

Zbyszek był bardziej stanowczy:
– „Agata, my nie jesteśmy z Warszawy. Nie stać nas na takie prezenty jak twoi znajomi.”
Agata zacisnęła usta:
– „Nikt was o nic nie prosił.”
Ale wiedziałam, że prosiła – tylko nie chciała powiedzieć tego wprost.

Po obiedzie wyszliśmy na chwilę przed restaurację. Zbyszek zapalił papierosa:
– „Grażyna… Może my już tu nie pasujemy?”
Poczułam łzy pod powiekami:
– „To nasza rodzina…”
– „Ale czy jeszcze?”

Wieczorem wróciliśmy do domu zmęczeni i przygnębieni. Przez kolejne dni Agata nie dzwoniła. Dopiero po tygodniu odezwała się przez WhatsAppa:
– „Dziękujemy za wszystko. Lena bardzo lubi książeczkę.”
Ale ja czułam chłód między nami jak nigdy dotąd.

Minęły dwa miesiące. Spotkaliśmy się na imieninach mojej siostry. Agata przyszła sama z Leną.
– „Mamo… Przepraszam za tamten dzień. Chciałam dobrze.”
Przytuliłyśmy się długo i mocno.
– „Ja też chciałam dobrze…”

Od tamtej pory próbujemy budować mosty na nowo – czasem przez łzy i niedopowiedzenia, czasem przez wspólne spacery z Leną po parku.

Często zastanawiam się: czy naprawdę trzeba aż tyle wydawać na rodzinne święta? Czy prezent jest ważniejszy od obecności? Czy można być dobrym dziadkiem bez grubego portfela?

A wy jak myślicie? Czy tradycja powinna ustąpić nowoczesności? Czy rodzina to jeszcze rodzina, jeśli nie potrafimy się dogadać nawet przy stole?