Lekarstwo na Nieszczęścia: Historia Ludwiki i Wojciecha

— Wojtek, co teraz? — wyszeptałam, patrząc na niego z rozpaczą. W mojej dłoni drżał test ciążowy, a w oczach miałam łzy. Byliśmy w naszym małym pokoju w akademiku na ulicy Grunwaldzkiej, gdzie ściany były cienkie jak papier, a przyszłość wydawała się jeszcze cieńsza. Wojciech milczał przez chwilę, jakby próbował znaleźć odpowiedź gdzieś między plakatem zespołu Kult a stertą notatek z prawa cywilnego. W końcu usiadł obok mnie na łóżku i objął mnie ramieniem.

— Damy radę, Ludka. Musimy — powiedział cicho, ale w jego głosie wyczułam niepewność.

To był ostatni rok studiów. Mieliśmy plany: najpierw obronić magisterkę, potem znaleźć pracę, wynająć mieszkanie, może pojechać razem nad morze. Dziecko miało być kiedyś, w przyszłości, kiedy będziemy gotowi. Ale życie nie pyta o zgodę. Przyszło do nas nagle, bez zapowiedzi, i przewróciło wszystko do góry nogami.

Pierwszy raz poczułam się naprawdę dorosła, ale nie w ten sposób, o jakim marzyłam. Bałam się powiedzieć rodzicom. Mama zawsze powtarzała: „Ludwika, najpierw studia, potem reszta”. Ojciec był surowy, wymagający. Wiedziałam, że nie zrozumie.

Wojtek próbował mnie pocieszać. — Może twoi rodzice się ucieszą? — rzucił niepewnie.

— Nie znasz ich — odpowiedziałam gorzko.

Przez kilka dni żyliśmy w zawieszeniu. Chodziłam na zajęcia jak automat, nie słuchając wykładów. Wojtek zamknął się w sobie. Przestał żartować, coraz częściej wychodził wieczorami „na spacer”, choć wiedziałam, że idzie do baru z kolegami. W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do domu.

Mama patrzyła na mnie podejrzliwie już od progu. — Coś się stało? — zapytała.

— Jestem w ciąży — powiedziałam bez ogródek. Widziałam, jak jej twarz blednie.

— Jak mogłaś? — szepnęła. Ojciec milczał przez długą chwilę, potem wyszedł z kuchni bez słowa.

Przez kolejne dni czułam się jak intruz we własnym domu. Mama płakała po nocach, ojciec unikał mnie wzrokiem. Tylko babcia Helena przytuliła mnie mocno i powiedziała: — Dziecko to nie koniec świata. Zobaczysz, dasz radę.

Wróciłam do akademika jeszcze bardziej zagubiona niż wcześniej. Wojtek próbował być silny dla mnie, ale widziałam, że sam ledwo sobie radzi. Jego rodzice byli bardziej wyrozumiali, ale też bali się o naszą przyszłość.

Zaczęły się kłótnie o wszystko: o pieniądze, o to gdzie będziemy mieszkać po studiach, o to czy powinnam rzucić uczelnię i znaleźć pracę. Wojtek coraz częściej wracał pijany. Ja płakałam po nocach, czując się coraz bardziej samotna.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem na łóżku. — Może to był błąd? — zapytał nagle Wojtek. — Może powinniśmy… — urwał.

— Nie mów tego! — krzyknęłam przez łzy. — To nasze dziecko!

Cisza była ciężka jak ołów. Wiedziałam, że oboje jesteśmy na skraju wytrzymałości.

Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Udało nam się skończyć studia — ja z brzuchem coraz większym każdego miesiąca, on z podkrążonymi oczami i wiecznym stresem wypisanym na twarzy. Wynajęliśmy małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Było ciasno i zimno zimą, ale nasze.

Poród był trudny. Leżałam w szpitalu sama przez kilka godzin; Wojtek utknął w korku i dotarł dopiero po wszystkim. Gdy zobaczyłam naszą córkę po raz pierwszy, poczułam coś dziwnego: nie radość, nie ulgę, tylko pustkę i strach.

Przez pierwsze tygodnie byłam jak w transie. Mała płakała całe noce, ja płakałam razem z nią. Wojtek pracował dorywczo jako kurier i wracał późno do domu. Zaczęliśmy się od siebie oddalać.

Pewnego dnia zadzwoniła mama. — Może przyjedziesz na kilka dni? Pomogę ci z małą — zaproponowała cicho.

Pojechałam do rodzinnego domu z nadzieją na wsparcie. Mama rzeczywiście pomagała mi z dzieckiem, ale nie potrafiła powstrzymać się od gorzkich uwag: „Gdybyś tylko posłuchała…”, „Mogłaś mieć lepsze życie”.

Czułam się coraz gorzej psychicznie. Zaczęły się ataki paniki, bezsenność, myśli o tym, że jestem złą matką i żoną. Pewnej nocy zadzwoniłam do Wojtka:

— Nie daję rady — wyszeptałam przez łzy.

Przyjechał po mnie natychmiast. Po raz pierwszy od miesięcy rozmawialiśmy szczerze o wszystkim: o strachu przed przyszłością, o zmęczeniu i rozczarowaniu sobą nawzajem.

Zdecydowaliśmy się pójść razem do psychologa. To była najtrudniejsza decyzja w naszym życiu — przyznać się przed sobą i innymi, że potrzebujemy pomocy.

Terapia nie była łatwa. Musieliśmy nauczyć się mówić o swoich uczuciach bez oskarżeń i pretensji. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: nie ma jednego lekarstwa na nieszczęścia. Czasem trzeba po prostu pozwolić sobie na słabość i poprosić o pomoc.

Dziś nasza córka ma dwa lata. Nadal mamy trudne dni i czasem kłócimy się o drobiazgi. Ale nauczyliśmy się być dla siebie wsparciem zamiast ciężarem.

Często zastanawiam się: co by było, gdybyśmy wtedy poddali się rozpaczy? Czy każdy człowiek musi przejść przez swoje nieszczęścia sam? A może prawdziwe lekarstwo to drugi człowiek obok nas?