Nie zdążyłam go uratować – historia matki, która straciła syna w tragicznym wypadku
– Mamo, gdzie jest Eryk?! – krzyk mojej córki, Zosi, przeszył ciszę popołudnia jak nóż. W jednej chwili świat zawirował. Jeszcze przed chwilą słyszałam śmiech dzieci bawiących się na podwórku. Teraz panowała cisza, przerywana tylko moim przyspieszonym oddechem i łomotem serca.
Wybiegłam na zewnątrz, rozglądając się nerwowo. – Eryk! Eryk! – wołałam, czując narastającą panikę. Zosia stała przy furtce, łzy spływały jej po policzkach. – Mamo, on był tu przed chwilą…
Nie pamiętam, jak długo biegałam po ogrodzie, zaglądałam za każdy krzak, do garażu, nawet pod samochód. Sąsiadka, pani Halina, wyszła na ganek. – Co się stało? – spytała zaniepokojona. – Eryk zniknął! – wykrztusiłam. Wtedy usłyszałam głos mojego męża, Pawła: – Sprawdźmy staw!
Staw… Zawsze się go bałam. Był za płotem, niewielki, ale głęboki. Dzieci miały tam nie chodzić. Biegliśmy tam wszyscy – ja, Paweł i Zosia. Kiedy zobaczyłam małe buciki na brzegu, nogi się pode mną ugięły.
Paweł rzucił się do wody. Ja stałam jak sparaliżowana, nie mogąc wydać z siebie głosu. Po chwili wyciągnął Eryka. Nasz synek był siny, bezwładny…
– Dzwoń po karetkę! – krzyknął Paweł. Trzęsącymi się rękami wybrałam numer. – Proszę przyjechać! Mój synek… on nie oddycha!
Czekaliśmy wieczność. Ratownicy przyjechali po kilku minutach, ale dla mnie to była cała epoka. Reanimowali Eryka na brzegu stawu. Patrzyłam na to z niedowierzaniem. To nie mogło się dziać naprawdę.
W szpitalu lekarz wyszedł do nas po godzinie. Jego twarz była poważna. – Przykro mi… Nie udało się go uratować.
Poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Paweł osunął się na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Zosia wtuliła się we mnie i płakała tak głośno, że słyszeli nas wszyscy na oddziale.
Następne dni były jak sen na jawie. Wszędzie widziałam Eryka: jego ulubioną zabawkę na dywanie, kubek z resztką soku na stole, małe buciki pod łóżkiem. Każdy przedmiot przypominał mi o tym, co straciłam.
Paweł zamknął się w sobie. Przestał ze mną rozmawiać, całe dnie spędzał w pracy lub garażu. Zosia obwiniała siebie: – Mamo, to moja wina… Powinnam go pilnować…
– Kochanie, to nie twoja wina – powtarzałam jej codziennie, choć sama nie byłam pewna, czy to prawda. Może gdybym nie rozmawiała przez telefon… Może gdybym szybciej zauważyła…
Rodzina próbowała nas wspierać, ale ich słowa tylko mnie drażniły:
– Musicie być silni dla Zosi.
– Czas leczy rany.
– On jest teraz aniołem.
Nikt nie rozumiał tego bólu. Nawet Paweł. Pewnej nocy usłyszałam jego cichy płacz w łazience. Chciałam go przytulić, ale odsunął mnie:
– To ty miałaś go pilnować…
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne.
Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: o to, kto miał zrobić zakupy, kto zapomniał wyrzucić śmieci. Każda rozmowa kończyła się awanturą lub milczeniem.
Zosia zamknęła się w swoim pokoju i przestała rozmawiać z koleżankami. W szkole była nieobecna duchem; wychowawczyni zadzwoniła do mnie:
– Pani Marto, Zosia potrzebuje pomocy psychologa.
Ale ja sama nie potrafiłam sobie pomóc.
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na staw za płotem. Widziałam tam siebie sprzed tygodni: zabieganą matkę, która myśli, że wszystko ma pod kontrolą.
Pewnego dnia Paweł wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.
– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.
Przez chwilę milczeliśmy.
– Nie chcę cię obwiniać… Po prostu nie wiem, jak dalej żyć – wyszeptał.
– Ja też nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Zosia weszła do kuchni i spojrzała na nas smutnymi oczami.
– Czy możemy kiedyś być znowu rodziną? – zapytała cicho.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Zgłosiliśmy się na terapię rodziną. To był trudny krok – przyznać przed obcym człowiekiem, że nie radzimy sobie z żałobą i winą.
Na pierwszym spotkaniu psycholog zapytał:
– Czego najbardziej wam brakuje?
Odpowiedziałam bez namysłu:
– Spokoju sumienia.
Minęły miesiące. Ból nie minął, ale nauczyliśmy się z nim żyć. Zosia zaczęła wracać do dawnych zajęć; Paweł coraz częściej rozmawiał ze mną o Eryku bez gniewu w głosie.
Czasem odwiedzamy grób synka razem. Zapalamy znicz i opowiadamy mu o tym, co u nas słychać.
Wciąż mam w sobie żal i pytania bez odpowiedzi: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie tę chwilę nieuwagi?
Może nigdy nie znajdę spokoju… Ale czy ktoś z was potrafiłby żyć dalej po takiej stracie? Jak nauczyć się wybaczać samemu sobie?