Gdy mój mąż zażądał ode mnie czynszu – historia rozbitego zaufania i walki o siebie

– Aniu, musimy poważnie porozmawiać – powiedział Marek, nie patrząc mi w oczy. Stał w kuchni, opierając się o blat, a ja trzymałam w ramionach naszego kilkumiesięcznego synka, który właśnie przysnął po karmieniu. W powietrzu wisiała jakaś ciężka, lepka cisza. Czułam, że coś się wydarzy, ale nie sądziłam, że to będzie aż tak bolesne.

– O co chodzi? – zapytałam cicho, próbując nie obudzić małego.

– Skoro już wróciłaś do pracy, powinnaś zacząć dokładać się do czynszu. I… do reszty wydatków. Wiesz, pieluchy, mleko… – rzucił szybko, jakby chciał mieć to już za sobą.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Przecież przez ostatnie lata to ja zajmowałam się domem, gotowałam, sprzątałam, a teraz – po porodzie – walczyłam z niewyspaniem i lękiem o zdrowie naszego synka. Wróciłam na pół etatu do pracy w bibliotece tylko dlatego, że nasza sytuacja finansowa była trudna. Marek zawsze powtarzał, że jesteśmy drużyną. Że razem damy radę.

– Marek… – zaczęłam niepewnie. – Przecież to nasz dom. Nasze dziecko. Myślałam, że jesteśmy razem w tym wszystkim.

Wzruszył ramionami i spojrzał na mnie chłodno. – Każdy powinien ponosić swoją część odpowiedzialności. Ja nie będę sam wszystkiego utrzymywał.

W tamtej chwili coś we mnie pękło. Poczułam się jak intruz we własnym domu. Jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam ciche pochrapywanie Marka i czułam narastającą złość. Przypominały mi się wszystkie te chwile, kiedy zostawałam sama z dzieckiem, kiedy on wychodził z kolegami „na piwo”, bo „też musi mieć trochę życia”. Przypominały mi się słowa mojej mamy: „Aniu, pamiętaj, żeby nigdy nie być od nikogo zależną”.

Następnego dnia w pracy byłam jak cień samej siebie. Pani Basia z biblioteki spojrzała na mnie z troską:

– Coś się stało?

Chciałam odpowiedzieć: „Nie, wszystko dobrze”, ale łzy napłynęły mi do oczu.

– Marek… chce, żebym płaciła mu czynsz – wyszeptałam.

Pani Basia pokiwała głową ze smutkiem.

– Dziecko kochane… To nie jest normalne. Małżeństwo to nie spółka z o.o.

Wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Marek siedział przed komputerem, grał w jakąś grę. Nawet nie podniósł wzroku, kiedy weszłam.

– Rozmawiałam dziś z Basią z pracy – powiedziałam stanowczo. – Powiedziała mi coś ważnego: małżeństwo to nie biznes.

Marek prychnął.

– A co ona może wiedzieć? Sama jest rozwódką.

– Może właśnie dlatego wie więcej niż my – odpowiedziałam cicho.

Przez kolejne dni atmosfera w domu była gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią. Każda rozmowa kończyła się kłótnią. Marek coraz częściej wychodził wieczorami, a ja zostawałam sama z naszym synkiem i własnymi myślami.

Pewnego dnia znalazłam na stole kartkę: „Aniu, przelejesz mi 800 zł na czynsz do końca miesiąca?”.

To był moment przełomowy. Zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… chyba muszę wrócić do domu – wyszeptałam przez łzy.

Mama przyjechała następnego dnia rano. Pomogła mi spakować rzeczy moje i synka. Marek nawet nie próbował nas zatrzymać. Stał w przedpokoju z założonymi rękami i patrzył na mnie bez słowa.

– Naprawdę chcesz to wszystko tak zostawić? – zapytałam drżącym głosem.

– Skoro nie chcesz być fair… – odpowiedział zimno.

Wróciłam do rodzinnego domu w Radomiu. Mama przyjęła mnie z otwartymi ramionami, ale widziałam w jej oczach smutek i troskę.

Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w letargu. Mały płakał po nocach, ja płakałam razem z nim. Czułam się winna – może rzeczywiście powinnam była „być fair”? Może Marek miał rację?

Ale potem zaczęły przychodzić do mnie koleżanki z liceum. Opowiadały swoje historie: o mężach, którzy przestali rozmawiać; o partnerach, którzy traktowali je jak służące; o samotności w związku.

Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama. Że to nie ja zawiodłam.

Po kilku miesiącach dostałam propozycję pracy na pełen etat w miejskiej bibliotece. Mama pomagała mi przy dziecku. Zaczęłam powoli odzyskiwać równowagę.

Marek dzwonił kilka razy. Najpierw żądał pieniędzy na „swoją część rzeczy”, potem groził sądem o alimenty. W końcu przestał się odzywać.

Dziś patrzę na mojego synka i wiem jedno: nigdy więcej nie pozwolę nikomu traktować mnie jak lokatorki we własnym życiu. Zasługuję na szacunek i partnerstwo.

Czasem pytam siebie: czy można odbudować zaufanie po czymś takim? Czy wy też mieliście kiedyś poczucie, że wasz dom przestał być domem? Jak sobie z tym poradziliście?