Kiedy straciłam nogi: Historia o miłości, która przeplata włosy i losy
— Ewa, proszę, otwórz oczy… — głos Grzegorza drżał, a ja czułam, jak jego dłoń ściska moją. Chciałam odpowiedzieć, ale powieki były ciężkie jak ołów. W głowie dudniło mi jedno pytanie: czy to już koniec mojego życia?
Kiedy w końcu się obudziłam, świat był inny. Szpitalne światło raziło mnie w oczy, a zapach środków dezynfekujących wbijał się w nozdrza. Próbowałam poruszyć nogami. Nic. Cisza. Przerażająca pustka tam, gdzie kiedyś były moje nogi. Zanim zdążyłam zrozumieć, co się stało, Grzegorz już był przy mnie. Jego oczy były czerwone od płaczu, ale uśmiechał się do mnie przez łzy.
— Kochanie… — wyszeptał. — Jestem tutaj. Zawsze będę.
Nie pamiętam dokładnie wypadku. Jechałam rowerem do pracy przez park Jordana, jak co dzień. Słońce świeciło, ptaki śpiewały. Potem huk, pisk hamulców i ciemność. Lekarze mówili później, że miałam szczęście, że przeżyłam. Ja nie czułam się szczęściarą.
Pierwsze dni były jak koszmar na jawie. Wszyscy wokół starali się być dzielni: mama przynosiła mi ulubione ciastka, siostra opowiadała dowcipy, a Grzegorz… On po prostu był. Siedział przy moim łóżku godzinami, czytał mi książki i głaskał po włosach. Ale ja widziałam w jego oczach strach. Bał się tak samo jak ja.
— Grzesiu… — powiedziałam pewnego wieczoru cicho. — Jeśli chcesz odejść, zrozumiem.
Zamarł. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
— Ewa! Jak możesz tak mówić? Przecież przysięgałem ci miłość na dobre i na złe! — Jego głos był twardy, ale drżał mu podbródek.
Nie odpowiedziałam. Wtedy jeszcze nie wierzyłam, że można kochać kogoś bez względu na wszystko.
Rehabilitacja była piekłem. Każdy dzień zaczynał się od bólu i kończył łzami. Uczyłam się wszystkiego od nowa: jak siadać na wózku, jak myć zęby bez upadania z łóżka, jak patrzeć ludziom w oczy bez poczucia wstydu. Najgorsze były poranki. Zawsze lubiłam czesać włosy — długie, gęste, kasztanowe loki były moją dumą. Teraz nie miałam siły nawet ich rozczesać.
Pewnego ranka obudziłam się wcześniej niż zwykle. Grzegorz spał skulony na fotelu przy moim łóżku. Patrzyłam na niego długo — na zmarszczki wokół oczu, na siwe pasma we włosach, które pojawiły się w ciągu tych kilku tygodni. Poczułam nagle falę wdzięczności i żalu jednocześnie.
— Grzesiu… — szepnęłam.
Otworzył oczy i uśmiechnął się lekko.
— Co się stało?
— Chciałabym… żebyś mi zaplótł włosy. Tak jak kiedyś mama robiła przed szkołą.
Zaskoczenie przemknęło przez jego twarz.
— Ewa… Ja nigdy tego nie robiłem…
— Spróbuj — poprosiłam cicho.
Patrzył na moje włosy z niepewnością, ale usiadł za mną i zaczął powoli rozczesywać pasma palcami. Plątał się, gubił kosmyki, śmiał się nerwowo.
— Chyba zrobiłem kołtun…
Zaśmiałam się pierwszy raz od miesięcy.
— To nic. Ważne, że próbujesz.
Od tego dnia codziennie rano Grzegorz czesał mi włosy. Najpierw nieporadnie, potem coraz lepiej. Oglądał filmiki na YouTube, pytał moją siostrę o rady. Po kilku tygodniach potrafił zapleść mi francuski warkocz lepiej niż ja sama kiedyś.
To była nasza nowa codzienność: on z grzebieniem w ręku i ja z zamkniętymi oczami, wsłuchana w jego spokojny oddech. W tych chwilach czułam się znowu kobietą — nie pacjentką, nie kaleką, tylko Ewą.
Ale życie poza szpitalem nie było bajką. Kiedy wróciłam do naszego mieszkania na osiedlu Ruczaj, wszystko wydawało się obce i nieprzyjazne. Schody bez windy, wąskie drzwi do łazienki, sąsiedzi patrzący ukradkiem przez wizjer. Każda prosta czynność była wyzwaniem: zakupy, gotowanie obiadu czy nawet wyjście na balkon wymagały planowania i pomocy.
Grzegorz starał się być silny dla mnie i dla siebie. Pracował zdalnie jako informatyk i jednocześnie zajmował się domem oraz mną. Czasem widziałam jednak w jego oczach zmęczenie i frustrację.
— Może powinniśmy zatrudnić opiekunkę? — zaproponował pewnego wieczoru niepewnie.
Poczułam ukłucie żalu.
— Nie chcesz już mi pomagać?
— Chcę! — odpowiedział szybko. — Ale boję się, że nie dam rady sam…
Milczeliśmy długo. W końcu przytulił mnie mocno.
— Przepraszam… Nie chcę cię zawieść.
Wiedziałam wtedy, że on też potrzebuje wsparcia — nie tylko ja.
Najtrudniejsze były spotkania rodzinne. Mama płakała za każdym razem, gdy mnie widziała; tata udawał twardziela, ale unikał rozmów o przyszłości. Siostra próbowała rozluźnić atmosferę żartami:
— Ewa, teraz masz wymówkę, żeby nie tańczyć na weselach!
Śmiałam się razem z nią, choć w środku czułam pustkę.
Przyjaciele stopniowo przestali dzwonić. Nie wiedzieli chyba, co powiedzieć albo bali się mojej nowej rzeczywistości bardziej niż ja sama.
Były dni, kiedy chciałam zniknąć — przestać być ciężarem dla wszystkich wokół. Ale wtedy Grzegorz brał szczotkę do włosów i mówił:
— Dziś zrobię ci dwa warkocze! Będziesz wyglądać jak Pippi!
I śmialiśmy się razem przez łzy.
Z czasem nauczyliśmy się żyć inaczej: wolniej, uważniej, bardziej razem niż kiedykolwiek wcześniej. Każdy dzień był walką — o normalność, o radość z drobiazgów, o siebie nawzajem.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie ten wypadek, doceniłabym tak bardzo to wszystko? Czy potrafiłabym kochać siebie mimo blizn i braków? Może właśnie wtedy człowiek poznaje prawdziwą siłę miłości — kiedy ktoś zaplata ci włosy każdego ranka tylko po to, byś poczuła się piękna?
A wy? Czy potrafilibyście kochać mimo wszystko?