Bez korzeni: Historia Michała, dziecka porzuconego w szpitalu

– Dlaczego nie mogę zostać tu na zawsze? – zapytałem cicho, patrząc na panią Jolę, moją kolejną opiekunkę w domu dziecka. W jej oczach widziałem zmęczenie, ale i coś jeszcze – litość, której nienawidziłem najbardziej na świecie.

– Michałku, wiesz, że to nie ode mnie zależy. – Jej głos był łagodny, ale stanowczy. – Może wkrótce znajdzie się dla ciebie rodzina zastępcza.

Zacisnąłem pięści pod kołdrą. Miałem wtedy osiem lat i byłem już ekspertem od pożegnań. Każda nowa rodzina, każdy nowy dom pachniał obietnicą, która zawsze okazywała się kłamstwem. Zawsze wracałem tutaj, do tego szarego budynku przy ulicy Słowackiego w Toruniu.

Nie pamiętam rodziców. Zostawili mnie w szpitalu zaraz po porodzie. Podobno mama nawet na mnie nie spojrzała. Lekarze mówili, że mam rzadką chorobę genetyczną – zespół Marfana. Długie palce, chude ciało, serce jakby zrobione z papieru. W papierach napisali: „rodzice zrzekli się praw”.

W domu dziecka dzieci są jak rośliny bez korzeni. Każde z nas miało swoją historię, swoje blizny. Ja miałem jeszcze jedną – tę niewidzialną, która bolała najbardziej: byłem niechciany.

Pierwsza rodzina zastępcza – państwo Kowalscy z Brodnicy. Pamiętam zapach ich domu: smażone placki ziemniaczane i stare książki. Przez chwilę uwierzyłem, że może tu zostanę na dłużej. Ale kiedy zaczęły się moje ataki duszności i kolejne wizyty w szpitalu, pani Kowalska zaczęła patrzeć na mnie inaczej.

– Michałku, musisz być dzielny – mówiła, głaszcząc mnie po głowie. Ale jej dłoń była chłodna jak lód.

Po pół roku wróciłem do domu dziecka. Potem była pani Teresa z Torunia – samotna kobieta po przejściach. Próbowała być dla mnie matką, ale jej własne demony były silniejsze niż moja potrzeba miłości.

– Nie dam rady… Przepraszam cię, Michałku – powiedziała pewnej nocy, płacząc w kuchni.

Znowu wróciłem do punktu wyjścia.

W szkole byłem „tym chorym”. Dzieci patrzyły na mnie z ciekawością pomieszaną ze strachem. Nauczyciele byli uprzejmi, ale wyczuwalnie zdystansowani. Najgorsze były lekcje WF-u. Stałem pod ścianą i patrzyłem, jak inni grają w piłkę. Raz ktoś rzucił we mnie piłką i powiedział:

– Uważajcie, bo się rozpadnie!

Śmiali się długo. Ja też się śmiałem – bo co innego mogłem zrobić?

Najlepszym przyjacielem był dla mnie Paweł – chłopak z sąsiedniej grupy. On też nie miał lekko: matka alkoholiczka, ojciec w więzieniu. Razem wymyślaliśmy historie o tym, jak kiedyś uciekniemy do Warszawy i zostaniemy kimś ważnym.

– Wiesz co, Michał? Ty to jesteś twardziel – powiedział mi kiedyś Paweł, gdy wracaliśmy ze szkoły przez park.

– Twardziel? Ja? Przecież ja się boję nawet własnego cienia.

– Ale mimo to idziesz dalej – odpowiedział i uśmiechnął się szeroko.

To był jeden z niewielu momentów, kiedy poczułem się naprawdę widziany.

Gdy miałem trzynaście lat, trafiłem do rodziny Nowaków pod Toruniem. Byli inni niż wszyscy – cisi, zamknięci w sobie, ale konsekwentni. Pan Nowak pracował w stoczni rzecznej, pani Nowak była pielęgniarką. Mieli już dwójkę własnych dzieci: Kasię i Tomka.

Na początku czułem się jak intruz. Kasia patrzyła na mnie z góry:

– Mama mówiła, że jesteś chory. To znaczy… bardzo chory?

– Tak – odpowiedziałem cicho.

– A to zaraźliwe?

Pokręciłem głową.

– To dobrze – rzuciła i wróciła do swojego telefonu.

Tomek był młodszy ode mnie o dwa lata. Często próbował mnie rozśmieszyć albo zapraszał do wspólnej gry na komputerze. Ale ja nie potrafiłem się otworzyć. Bałem się kolejnego odrzucenia.

Pani Nowak była cierpliwa. Codziennie wieczorem siadała przy moim łóżku i czytała mi książki. Najbardziej lubiłem „Małego Księcia”.

– Wiesz, Michałku – powiedziała pewnego razu – czasem trzeba długo szukać swojego miejsca na świecie. Ale każdy je ma.

Chciałem jej uwierzyć. Naprawdę chciałem.

Minęły dwa lata. Zacząłem powoli przyzwyczajać się do myśli, że może tym razem będzie inaczej. Ale wtedy wydarzyło się coś, co wszystko zmieniło.

Pewnego wieczoru podsłuchałem rozmowę państwa Nowaków w kuchni:

– On wymaga tyle opieki… Nie wiem, czy damy radę – mówiła pani Nowak zmęczonym głosem.

– Ale przecież obiecaliśmy…

– Tak, ale nasze dzieci też potrzebują nas! A Michał… On nigdy nie będzie samodzielny.

Serce mi zamarło. Wróciły wszystkie stare lęki. Następnego dnia spakowałem kilka rzeczy do plecaka i uciekłem z domu.

Błąkałem się po Toruniu przez dwa dni. Spałem na ławce w parku przy Bydgoskim Przedmieściu. Było zimno i mokro; czułem się jak śmieć wyrzucony przez los na bruk.

Znalazła mnie policja. Znowu dom dziecka.

Miałem wtedy piętnaście lat i byłem już starym wyjadaczem systemu opieki społecznej. Wiedziałem jedno: nie mogę liczyć na nikogo poza sobą.

Zacząłem pisać pamiętnik. Każdego wieczoru zapisywałem swoje myśli:
„Dziś znowu nikt nie przyszedł na odwiedziny.”
„Paweł wyjechał do poprawczaka.”
„Pani Jola mówiła, że jestem dzielny.”
„Nie chcę być dzielny. Chcę być kochany.”

W wieku osiemnastu lat opuściłem dom dziecka z jedną walizką i stypendium socjalnym na studia pedagogiczne w Bydgoszczy. Wynająłem pokój u starszej pani Zofii na Bartodziejach.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Samotność bolała bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na uczelni nikt nie wiedział o mojej przeszłości. Udawałem normalnego chłopaka – śmiałem się z żartów kolegów, chodziłem na imprezy, choć alkohol był dla mnie zakazany przez chorobę serca.

Pewnego dnia podczas wykładów poznałem Magdę – dziewczynę o rudych włosach i oczach pełnych światła.

– Cześć! Jesteś tu nowy? – zapytała z uśmiechem.

– Tak… Michał jestem.

– Magda! Siadaj koło mnie!

Była pierwszą osobą od lat, która chciała mnie poznać bez uprzedzeń. Zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu: wspólne nauka w bibliotece, spacery nad Brdą, rozmowy do późna w nocy przez Messengera.

Po kilku miesiącach odważyłem się opowiedzieć jej swoją historię.

– Wiesz… Ja nie mam rodziny – powiedziałem cicho podczas spaceru po Wyspie Młyńskiej.

Magda złapała mnie za rękę.

– Ale masz mnie – odpowiedziała po prostu.

To był pierwszy raz w życiu, kiedy poczułem się naprawdę akceptowany.

Dziś mam dwadzieścia sześć lat i pracuję jako wychowawca w domu dziecka w Toruniu – tym samym, w którym dorastałem. Każdego dnia patrzę na dzieciaki takie jak ja kiedyś: przestraszone, zamknięte w sobie, spragnione miłości bardziej niż czegokolwiek innego.

Czasem siadam wieczorem przy oknie i pytam siebie: czy można naprawdę wyrosnąć bez korzeni? Czy miłość można znaleźć mimo wszystko?

A Wy? Co myślicie? Czy człowiek może sam sobie wystarczyć?