Gdy miłość przychodzi za późno? Wyszłam za mąż w wieku 57 lat, wbrew woli własnej córki

— Mamo, czy ty naprawdę tego nie widzisz? — głos Marty drżał, a jej oczy błyszczały od łez. Stałyśmy naprzeciwko siebie w mojej kuchni, między nami stół pełen niedojedzonych kanapek i zimnej herbaty. — On cię wykorzystuje. Przecież nawet nie znasz go tak dobrze!

Zacisnęłam dłonie na filiżance, czując jak ciepło porcelany koi moje nerwy. W głowie miałam mętlik, a serce waliło jak oszalałe. Przez chwilę nie mogłam wydusić z siebie słowa. W końcu jednak zebrałam się na odwagę.

— Marta, proszę cię… Ja wiem, co robię. Andrzej nie jest taki, za jakiego go uważasz. — Mój głos był cichy, niemal błagalny.

Marta przewróciła oczami i odwróciła się do okna. — Wiesz, co robiłaś przez ostatnie trzydzieści lat? Poświęcałaś się dla mnie i taty. Teraz nagle chcesz wszystko zmienić? — Jej słowa były jak ciosy.

Nie odpowiedziałam od razu. Wspomnienia przelatywały mi przed oczami: ślub z Markiem, narodziny Marty, jego śmierć w wypadku samochodowym, samotne noce, kiedy płakałam w poduszkę, żeby nikt nie słyszał. Przez lata byłam tylko matką i wdową. Zapomniałam, jak to jest być kobietą.

Andrzeja poznałam przypadkiem, na przystanku autobusowym. Pomógł mi z ciężką torbą i zaproponował kawę. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam: czuły, uważny, potrafił słuchać. Po kilku miesiącach znajomości zapytał, czy zostanę jego żoną. Zgodziłam się — pierwszy raz od lat poczułam się szczęśliwa.

Ale Marta nie potrafiła tego zaakceptować. Od początku patrzyła na Andrzeja podejrzliwie. — On chce twoich pieniędzy — powtarzała. — Przecież nawet nie pracuje! — A ja tłumaczyłam jej, że Andrzej jest po rozwodzie, że stracił pracę przez restrukturyzację firmy i teraz szuka nowego zajęcia. Że nie każdy człowiek jest zły.

W dniu ślubu Marta nie przyszła do urzędu. Zadzwoniła tylko rano: — Nie mogę patrzeć, jak się ośmieszasz. — Rozłączyła się zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Ślub był skromny: tylko ja, Andrzej i dwójka jego przyjaciół. Po ceremonii poszliśmy na obiad do małej restauracji na Starym Mieście. Andrzej trzymał mnie za rękę i patrzył z czułością. Ale w środku czułam pustkę.

Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania. Andrzej musiał wracać do swojego domu — jeszcze nie zdecydowaliśmy się zamieszkać razem, choć planowaliśmy to wkrótce zrobić. Usiadłam na kanapie i rozpłakałam się jak dziecko.

Przez kolejne tygodnie próbowałam skontaktować się z Martą. Pisałam SMS-y, dzwoniłam, zostawiałam wiadomości na Messengerze. Bez odpowiedzi. Czułam się rozdarta: z jednej strony miałam prawo do szczęścia, z drugiej — nie potrafiłam żyć bez córki.

Pewnego dnia zadzwonił domofon. To była Marta.

— Przyszłam tylko po swoje rzeczy — powiedziała chłodno.

Stałyśmy naprzeciwko siebie w moim pokoju. Marta pakowała książki do torby, a ja patrzyłam na nią bezradnie.

— Marta…

— Nie zaczynaj — przerwała mi ostro. — Wybrałaś jego zamiast mnie.

— To nie tak…

— Właśnie tak! — krzyknęła. — Zawsze byłaś silna, a teraz zachowujesz się jak nastolatka! On cię zostawi, zobaczysz!

Zamknęła za sobą drzwi z hukiem.

Po jej wyjściu długo siedziałam w ciszy. Zadzwoniłam do Andrzeja.

— Może ona ma rację? Może jestem głupia? — zapytałam przez łzy.

— Lilka… — Andrzej mówił spokojnie. — Nie jesteś głupia. Masz prawo być szczęśliwa.

Ale czy naprawdę miałam do tego prawo? Czy szczęście matki może być ważniejsze niż spokój córki?

Minęły miesiące. Z Andrzejem było dobrze: wspólne spacery po parku, wieczory przy winie i rozmowy o wszystkim i o niczym. Ale każdego dnia brakowało mi Marty.

W końcu postanowiłam napisać jej list:

„Kochana Marto,
Wiem, że jesteś na mnie zła i masz do tego prawo. Ale proszę Cię tylko o jedno: spróbuj mnie zrozumieć. Przez lata żyłam tylko dla Ciebie. Teraz chcę spróbować być szczęśliwa także dla siebie. Nie proszę Cię o akceptację Andrzeja – proszę tylko o to, żebyś nie odwracała się ode mnie na zawsze.
Kocham Cię,
Mama”

Nie odpowiedziała od razu. Dopiero po kilku tygodniach zadzwoniła:

— Mamo… Możemy się spotkać?

Spotkałyśmy się w kawiarni na rogu ulicy. Marta była poważna, ale już nie tak chłodna jak wcześniej.

— Przepraszam — powiedziała cicho. — Po prostu się boję… Boję się, że znowu zostaniesz sama.

Objęłam ją mocno.

— Ja też się boję — wyszeptałam — ale chcę spróbować jeszcze raz być szczęśliwa.

Dziś wiem jedno: życie jest za krótkie na wieczne poświęcenie i strach przed oceną innych. Ale czy można być szczęśliwym bez zgody najbliższych? Czy mam prawo postawić siebie na pierwszym miejscu?

A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu?