Dziadek był moim bohaterem, ale babcia raniła mnie każdego dnia – szczera spowiedź wnuczki z Krakowa

– Znowu siedzisz przy tym oknie jak jakaś sierota! – głos babci przeszył ciszę popołudnia, kiedy patrzyłam na deszcz spływający po szybie. Miałam wtedy dziewięć lat i już wiedziałam, że każde jej słowo może boleć bardziej niż siniak na kolanie.

Dziadek, jak zwykle, próbował rozładować napięcie. – Zosiu, daj spokój. Niech sobie patrzy, może będzie poetką – rzucił z uśmiechem, który dla mnie był jak plaster na ranę. Babcia tylko prychnęła i wróciła do kuchni, trzaskając garnkami. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego jej obecność sprawia, że czuję się niewidzialna.

Wychowałam się w starej kamienicy na Kazimierzu w Krakowie. Rodzice pracowali od rana do wieczora, więc to dziadkowie byli moimi opiekunami. Dziadek Jan był dla mnie wszystkim: opowiadał historie o wojnie, uczył mnie grać w szachy i zabierał na lody do cukierni na rogu. Babcia Zofia była jego przeciwieństwem – wiecznie niezadowolona, krytyczna, jakby każdy mój gest był dla niej rozczarowaniem.

Pamiętam, jak pewnego dnia wróciłam ze szkoły z piątką z matematyki. Dziadek przytulił mnie mocno i powiedział: – Wiedziałem, że dasz radę! Babcia spojrzała tylko na zeszyt i rzuciła: – A czemu nie szóstka? Zawsze możesz lepiej. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że jej miłość jest warunkowa – jeśli w ogóle istnieje.

Z czasem zaczęłam unikać babci. Chowałam się w pokoju dziadka, gdzie pachniało starymi książkami i tytoniem. Tam czułam się bezpieczna. Dziadek mówił: – Nie przejmuj się Zosią. Ona taka już jest. Ale ja nie rozumiałam, dlaczego taka jest właśnie wobec mnie.

Najgorsze były święta. Cała rodzina przy jednym stole, a babcia zawsze znajdowała powód do krytyki: za tłusta zupa, za krzywo pokrojony chleb, za głośny śmiech dzieci. Mama próbowała ją uciszać, tata przewracał oczami, a ja marzyłam, żeby zniknąć pod stołem.

Kiedy miałam piętnaście lat, wybuchła pierwsza poważna awantura. Babcia przy wszystkich powiedziała: – Z takimi ocenami to nawet na sprzątaczkę się nie nadajesz! Wybiegłam wtedy z płaczem na klatkę schodową. Dziadek przyszedł za mną i długo siedzieliśmy razem na schodach.

– Wiesz, Zosiu nie miała łatwego życia – zaczął cicho. – Jej ojciec pił, matka była zimna jak lód. Może dlatego nie umie inaczej? Może nie potrafi kochać tak jak ja?

Nie chciałam tego słuchać. Byłam młoda i zraniona. Wydawało mi się, że jeśli ktoś jest dorosły, powinien wiedzieć, jak kochać dziecko.

Lata mijały. Poszłam na studia do Warszawy i coraz rzadziej odwiedzałam dom rodzinny. Dziadek dzwonił co tydzień, pytał o wszystko: czy jem ciepłe obiady, czy mam przyjaciół, czy nie jest mi smutno. Babcia nigdy nie zadzwoniła.

Kiedy dziadek zachorował na raka płuc, wróciłam do Krakowa bez wahania. Przez kilka miesięcy byłam przy nim codziennie. Babcia była wtedy jeszcze bardziej oschła niż zwykle.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
– Janie, ona mnie nienawidzi – powiedziała babcia drżącym głosem.
– Nie nienawidzi cię. Po prostu nie rozumie twojego strachu – odpowiedział dziadek.
– Ja… ja nie umiem inaczej – wyszeptała babcia.

Po raz pierwszy usłyszałam w jej głosie coś innego niż chłód – strach i żal.

Dziadek odszedł w listopadowy poranek. Po pogrzebie zostałyśmy z babcią same w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień. Przez kilka dni nie rozmawiałyśmy prawie wcale. W końcu zebrałam się na odwagę:
– Babciu… dlaczego nigdy mnie nie lubiłaś?
Spojrzała na mnie długo, a potem powiedziała:
– Nie chodzi o lubienie czy nielubienie. Ja… bałam się cię kochać. Bałam się, że cię stracę tak jak straciłam własne dzieciństwo.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam łzy w jej oczach.

Od tamtej pory próbowałyśmy budować coś nowego. To nie było łatwe – rany z dzieciństwa goją się powoli. Ale zaczęłyśmy rozmawiać: o jej młodości, o wojnie, o tym, jak bardzo zazdrościła dziadkowi łatwości okazywania uczuć.

Dziś mam trzydzieści lat i własną córkę. Często myślę o babci i dziadku. O tym, jak bardzo chciałam być kochana przez oboje i jak trudno było mi wybaczyć babci jej chłód.

Czasem pytam siebie: czy potrafię być lepszą matką? Czy umiem przerwać ten łańcuch rodzinnych ran? A może każdy z nas nosi w sobie cień przeszłości, którego nie da się całkiem zgubić?

Czy Wy też macie w rodzinie kogoś, kogo trudno wam zrozumieć lub wybaczyć? Jak radzicie sobie z takimi relacjami?