Czy byłam złą matką, wyrzucając syna i synową w burzliwą noc? Moja walka między poczuciem winy a własnym przetrwaniem

— Mamo, nie możesz nas tak po prostu wyrzucić! — głos Łukasza drżał, choć próbował brzmieć stanowczo. Marta stała za nim, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jej twarz była zamknięta jak nigdy dotąd. Za oknem szalała burza, błyskawice rozświetlały kuchnię, w której od miesięcy czułam się jak intruz we własnym domu.

— Nie wyrzucam was — wyszeptałam, choć wiedziałam, że to kłamstwo. — Proszę tylko… musicie znaleźć swoje miejsce. Ja już nie daję rady.

To był moment, w którym wszystko się rozpadło. Przez ostatnie miesiące żyliśmy razem pod jednym dachem, bo Łukasz stracił pracę, a Marta nie mogła znaleźć stałego zatrudnienia. Mieliśmy nadzieję, że to tylko chwilowe, że jakoś się ułożymy. Ale z każdym tygodniem atmosfera gęstniała. Każdy dzień zaczynał się od spięć o drobiazgi: kto nie wyniósł śmieci, kto zostawił brudne naczynia, kto zajął łazienkę na zbyt długo.

Pamiętam, jak pewnego ranka Marta weszła do kuchni i bez słowa przesunęła moją filiżankę z herbatą na drugi koniec stołu. — Tu zawsze stoi chleb — rzuciła chłodno. Poczułam się wtedy jak nieproszony gość.

Łukasz coraz częściej zamykał się w swoim dawnym pokoju, a ja słyszałam przez drzwi jego rozmowy telefoniczne pełne frustracji i bezsilności. Czasem miałam ochotę zapukać i powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, ale wiedziałam, że nie chce mnie słuchać. Marta natomiast coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że przeszkadzam im w normalnym życiu.

Zaczęłam mieć problemy ze snem. Budziłam się w środku nocy z kołaczącym sercem i myślą: „To już nie jest mój dom”. Lekarz przepisał mi tabletki na uspokojenie, ale nawet one nie pomagały. Czułam się coraz bardziej przezroczysta.

Aż do tamtej nocy. Burza szalała nad Warszawą, a ja siedziałam przy kuchennym stole i patrzyłam na zdjęcie mojego męża — zmarł pięć lat temu. Zawsze powtarzał: „Musisz dbać o siebie, Haniu”. Ale jak dbać o siebie, kiedy własny syn patrzy na ciebie jak na wroga?

Gdy Łukasz i Marta wrócili późnym wieczorem do domu i zaczęli kłócić się o rachunki za prąd (które ja płaciłam), coś we mnie pękło. — Nie mogę już tak żyć — powiedziałam cicho. — Musicie się wyprowadzić.

— Teraz? W środku nocy? — Marta spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

— Tak. Teraz — odpowiedziałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.

Nie pamiętam dokładnie, co działo się potem. Krzyki, trzaskanie drzwiami, płacz Łukasza. Wyszli w deszczową noc z walizkami i złością wypisaną na twarzach. Zostałam sama w pustym mieszkaniu, które nagle wydało mi się jeszcze większe i zimniejsze niż kiedykolwiek.

Przez kolejne dni nie mogłam jeść ani spać. Każdy dźwięk wydawał mi się echem tamtej nocy. Sąsiadka pani Zosia próbowała mnie pocieszać: — Dobrze pani zrobiła. Każdy ma swoje granice.

Ale ja czułam tylko pustkę i winę. Czy naprawdę musiałam ich wyrzucić? Czy nie mogłam jeszcze trochę wytrzymać? Przecież to mój syn…

Łukasz nie odbierał moich telefonów. Marta napisała mi krótkiego SMS-a: „Nie martw się o nas”. To bolało bardziej niż wszystkie kłótnie razem wzięte.

Zaczęłam chodzić na długie spacery po parku Skaryszewskim, próbując poukładać myśli. Spotkałam tam kiedyś starszą kobietę, która opowiedziała mi swoją historię: jej córka wyjechała do Anglii i od lat nie utrzymują kontaktu. — Czasem trzeba pozwolić dzieciom odejść — powiedziała cicho.

Ale czy ja pozwoliłam odejść? Czy raczej wyrzuciłam ich z gniazda w najgorszym możliwym momencie?

Po miesiącu Łukasz zadzwonił. Jego głos był obcy, zmęczony.

— Mamo… przepraszam za wszystko. Znaleźliśmy z Martą małe mieszkanie na Pradze. Jakoś sobie radzimy.

— Cieszę się… — wyszeptałam przez łzy.

— Może kiedyś przyjdziemy na obiad?

— Zawsze jesteście mile widziani — odpowiedziałam, choć serce ściskało mi się z bólu.

Od tamtej pory widujemy się rzadko. Nasze relacje są poprawne, ale chłodne. Czasem mam wrażenie, że już nigdy nie będzie jak dawniej.

Każdego wieczoru siadam przy oknie i patrzę na światła miasta. Zastanawiam się: czy byłam egoistką? Czy miałam prawo postawić siebie na pierwszym miejscu? A może to była jedyna droga do przetrwania?

Czy wy też kiedyś musieliście wybierać między sobą a rodziną? Czy można być dobrą matką i jednocześnie zadbać o siebie?