Podzielony dom: Opowieść macochy z polskiej codzienności
— Maria, możesz przynieść jeszcze trochę herbaty? — głos Iwony rozbrzmiewa w kuchni, jakby była tu gospodynią, a nie gościem. Stoję przy zlewie, ściskając filiżankę tak mocno, że aż bieleją mi knykcie. Słyszę śmiech dzieci, stukot ich butów na panelach, a potem trzask drzwi do łazienki. Mój dom — moje miejsce spokoju przez sześć dni w tygodniu — w każdą sobotę zamienia się w pole bitwy o uwagę, przestrzeń i… o mnie samą.
Nie zawsze tak było. Kiedy poznałam Andrzeja, byłam już po rozwodzie, on też. Oboje mieliśmy dorosłe dzieci i wydawało się, że najgorsze za nami. Pragnęliśmy spokoju, ciepła, wspólnego życia bez dramatów. Ale życie lubi zaskakiwać. Iwona — jego córka — od początku patrzyła na mnie jak na intruza. „Tata byłby szczęśliwszy sam” — usłyszałam kiedyś przez przypadek, gdy rozmawiała przez telefon z koleżanką. Udawałam, że nie słyszę. Ale te słowa wbiły się we mnie jak cierń.
Iwona przyjeżdża co sobotę z dwójką swoich dzieci: siedmioletnią Zosią i czteroletnim Kubą. Andrzej cieszy się na ich wizyty, gotuje dla nich rosół, piecze szarlotkę według starego przepisu swojej mamy. Ja próbuję się uśmiechać, ale coraz częściej czuję się jak służąca we własnym domu. „Mamo, gdzie są moje kredki?” — pyta Zosia, choć nigdy nie byłam jej mamą. „Babciu, mogę loda?” — Kuba patrzy na mnie wielkimi oczami. Przez chwilę mięknę, ale potem przypominam sobie, że nie jestem ich babcią.
Andrzej nie widzi problemu. „Przecież to tylko dzieci” — mówi łagodnie, gdy próbuję mu tłumaczyć, że potrzebuję trochę ciszy i przestrzeni. „To moja rodzina” — dodaje z naciskiem. A ja? Kim jestem w tej układance? Często zamykam się w sypialni pod pretekstem bólu głowy i słucham przez drzwi ich rozmów, śmiechu, czasem kłótni. Czuję się wtedy jak duch.
Pewnej soboty wszystko pęka. Iwona zostawia dzieci pod naszą opieką i wychodzi na zakupy. Andrzej zajmuje się ogrodem, a ja zostaję sama z Zosią i Kubą. Zosia rozlewa sok na nowy dywan, Kuba rozrzuca klocki po całym salonie. Próbuję zachować spokój.
— Zosiu, proszę cię, nie pij soku na dywanie — mówię łagodnie.
— Mama pozwala! — odpowiada buntowniczo.
— Ale tu są inne zasady — próbuję tłumaczyć.
— Ty nie jesteś moją mamą! — krzyczy i biegnie do ogrodu.
Czuję łzy pod powiekami. Wychodzę na taras i widzę Andrzeja rozmawiającego z sąsiadem. Chciałabym do niego podejść i powiedzieć: „Nie daję rady”, ale coś mnie powstrzymuje. Wiem, że usłyszę tylko: „Przesadzasz”.
Wieczorem Iwona wraca. Patrzy na mnie z wyższością.
— Coś się stało? Dzieci były grzeczne?
Chcę powiedzieć prawdę, ale widzę w jej oczach gotowość do ataku.
— Wszystko w porządku — kłamię.
Andrzej patrzy na mnie pytająco, ale milczę. Wiem, że jeśli zacznę mówić, rozpadnę się na kawałki.
W nocy długo nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok i myślę o tym, jak bardzo brakuje mi własnego miejsca. O tym, jak bardzo chciałabym być dla Andrzeja ważna — nie tylko wtedy, gdy dom jest pusty. O tym, jak bardzo boli mnie to ciągłe udawanie.
Następnego dnia próbuję porozmawiać z Andrzejem.
— Kochanie… ja naprawdę potrzebuję trochę spokoju w weekendy. Może moglibyśmy ustalić jakieś zasady? Żeby dzieci wiedziały, że nie wszystko wolno?
Patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem.
— Maria… one są tu tylko raz w tygodniu. To moje wnuki. Nie mogę im wszystkiego zabraniać.
— Ale ja też tu mieszkam! — podnoszę głos mimo woli.
Zapada cisza. Andrzej wychodzi do kuchni bez słowa. Czuję się winna i samotna jednocześnie.
Zaczynam unikać sobót. Umawiam się z koleżankami na kawę albo idę na długi spacer po parku. Ale to nie rozwiązuje problemu — tylko go odsuwa.
Pewnego dnia spotykam sąsiadkę, panią Halinę.
— Pani Mario, pani taka smutna ostatnio… Wszystko dobrze?
Nie wiem czemu, ale zaczynam płakać prosto na ulicy. Halina przytula mnie mocno.
— Wie pani… ja też byłam macochą. To nie jest łatwe. Ale musi pani walczyć o siebie. Inaczej nikt pani nie zauważy.
Te słowa zostają ze mną długo po powrocie do domu.
W kolejną sobotę postanawiam spróbować inaczej. Gdy Iwona przyjeżdża z dziećmi, witam ich uśmiechem — ale jasno mówię:
— Kochani, dziś po obiedzie idę do kina z koleżanką. Andrzej zostaje z wami.
Iwona patrzy zdziwiona, Andrzej milczy przez chwilę, ale potem kiwa głową.
Wracam późnym wieczorem do cichego domu. Andrzej czeka na mnie w kuchni.
— Maria… przepraszam. Nie wiedziałem, że aż tak ci ciężko.
Patrzę mu w oczy i widzę szczerość. Może to początek zmiany?
Czasem zastanawiam się: czy można być szczęśliwą macochą w polskiej rodzinie? Czy da się znaleźć równowagę między własnymi potrzebami a oczekiwaniami innych? A może zawsze będziemy tylko gośćmi we własnym domu?