Ślub nad Wisłą: Historia Marty – przez ból, miłość i uprzedzenia

– Marta, czy ty naprawdę musisz to robić? – głos mamy drżał, a jej oczy były pełne łez. Stała w drzwiach mojego pokoju, ściskając w dłoniach koronkową chusteczkę, którą dostała od babci na własny ślub.

Spojrzałam na nią z mieszanką złości i bezsilności. – Mamo, to mój wybór. Kocham Pawła. To nie ma znaczenia, że jestem na wózku. On mnie kocha taką, jaka jestem.

– Ale co ludzie powiedzą? – szepnęła, patrząc gdzieś poza mnie, jakby szukała ratunku w pustce korytarza.

Zacisnęłam dłonie na podłokietnikach wózka. W głowie dudniły mi słowa lekarza sprzed dwóch lat: „Pani Marto, niestety… rdzeń kręgowy został uszkodzony. Nie będzie pani chodzić.” Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat i całe życie przed sobą. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w liceum na warszawskim Mokotowie, miałam plany na podróże, marzyłam o własnym mieszkaniu. Wypadek samochodowy przekreślił wszystko w jednej sekundzie.

Przez pierwsze miesiące po wypadku nie chciałam nikogo widzieć. Tata próbował rozśmieszać mnie starymi dowcipami, mama gotowała moje ulubione pierogi ruskie, a brat Bartek przywoził mi książki i filmy. Ale ja byłam zamknięta w sobie. Czułam się jak cień dawnej siebie.

Pawła poznałam na rehabilitacji. Pracował tam jako fizjoterapeuta. Był inny niż wszyscy – nie patrzył na mnie z litością, nie zadawał głupich pytań. Po prostu był. Czasem przynosił mi kawę z automatu i opowiadał o swoim psie, który bał się burzy. Zaczęliśmy rozmawiać coraz więcej – o książkach, filmach, życiu. Kiedy pierwszy raz zaprosił mnie na spacer nad Wisłę, byłam przerażona. Bałam się ludzi, ich spojrzeń, szeptów za plecami.

– Chodźmy razem – powiedział wtedy cicho. – Jeśli ktoś będzie się gapił, powiem mu coś głupiego.

Śmiałam się przez łzy. To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy poczułam się naprawdę żywa.

Rodzice Pawła przyjęli mnie serdecznie. Jego mama, pani Zosia, od razu zaproponowała herbatę i ciasto drożdżowe. Jego tata żartował z polityki i narzekał na korki w Warszawie. Ale moja rodzina… Mama nie mogła się pogodzić z moją niepełnosprawnością. Tata milczał i unikał tematu ślubu jak ognia.

Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy przy stole. Bartek próbował rozładować napięcie:

– No to kiedy wesele? – rzucił z uśmiechem.

Mama spojrzała na mnie z wyrzutem:

– Marta, czy ty naprawdę myślisz, że Paweł będzie szczęśliwy z kobietą na wózku? Przecież on zasługuje na normalne życie…

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Paweł złapał mnie za rękę.

– Pani Aniu – powiedział spokojnie – kocham Martę i chcę być z nią. To nie jest litość ani obowiązek. To miłość.

Mama rozpłakała się i wybiegła z pokoju.

Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu była napięta jak struna. Tata coraz częściej wychodził na długie spacery z psem, a mama zamykała się w kuchni i godzinami lepiła pierogi. Ja czułam się rozdarta między lojalnością wobec rodziny a własnym szczęściem.

W końcu nadszedł dzień ślubu. Wybraliśmy skromną ceremonię nad Wisłą, pod starymi wierzbami, gdzie często spacerowaliśmy z Pawłem. Pogoda była piękna – słońce odbijało się w wodzie, a wiatr delikatnie poruszał moją suknią ślubną.

Siedziałam na wózku przed ołtarzem zrobionym z białych kwiatów i patrzyłam na Pawła. Był zdenerwowany, ale uśmiechał się do mnie ciepło.

Nagle zobaczyłam mamę stojącą z boku. Miała łzy w oczach, ale podeszła do mnie i ścisnęła moją dłoń.

– Przepraszam – wyszeptała. – Chcę tylko twojego szczęścia.

Objęłam ją mocno i poczułam, jak ciężar spada mi z serca.

Ceremonia była piękna. Goście płakali ze wzruszenia, a Bartek wygłosił zabawną mowę o tym, jak zawsze wiedział, że będę uparta do końca świata.

Po ślubie wróciliśmy do naszego małego mieszkania na Pradze. Życie nie było łatwe – musieliśmy zmierzyć się z codziennymi problemami: niedostosowanymi chodnikami, spojrzeniami sąsiadów, czasem nawet przykrymi komentarzami obcych ludzi.

Pewnego dnia wracałam sama ze sklepu. Starsza pani spojrzała na mnie z politowaniem:

– Oj dziecko, takie młode i już takie nieszczęście…

Uśmiechnęłam się do niej:

– Proszę pani, ja jestem szczęśliwa.

Nie zawsze było łatwo wierzyć w te słowa. Były dni zwątpienia, kłótni z Pawłem o drobiazgi: kto wyniesie śmieci albo dlaczego znów zostawił skarpetki na podłodze. Były też chwile radości – wspólne wieczory przy herbacie, wyjazdy nad jezioro, śmiech do łez przy starych komediach Barei.

Najtrudniejsze były jednak relacje z rodziną. Mama długo nie mogła zaakceptować mojego wyboru. Dopiero kiedy zobaczyła nas razem podczas świąt Bożego Narodzenia – jak Paweł pomaga mi ubrać choinkę i żartuje z Bartkiem – zaczęła się powoli otwierać.

Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy kuchennym stole.

– Wiesz, Marto – powiedziała cicho – bałam się o ciebie. Myślałam, że już nigdy nie będziesz szczęśliwa… Ale widzę teraz, że się myliłam.

Objęłam ją mocno.

Dziś wiem jedno: życie nigdy nie jest takie, jak sobie zaplanujemy. Czasem los rzuca nam kłody pod nogi – albo pod koła wózka – ale to od nas zależy, czy znajdziemy w sobie siłę, by je przeskoczyć.

Czy miłość naprawdę potrafi pokonać wszystkie przeszkody? A może to my sami jesteśmy największą przeszkodą dla własnego szczęścia?