Zostałam niesłusznie oskarżona! Historia Elżbiety Kowalskiej

— Ty rozbójnico! — krzyknęła do mnie Marta, moja synowa, z oczami pełnymi łez i gniewu. Stała w progu kuchni, ściskając w dłoni telefon, jakby to on był winny całemu złu. — Myślisz, że nie widzę, jak próbujesz nas rozdzielić? Że marzysz, bym odeszła od Piotra?!

Zamarłam. Słowa ugrzęzły mi w gardle. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię, że to nie dzieje się naprawdę. Przecież jeszcze rano rozmawiałyśmy spokojnie o przepisie na sernik, a teraz…

— Marta, co ty mówisz? — wyszeptałam, czując, jak serce wali mi jak młotem. — Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła…

— Nie kłam! — przerwała mi ostro. — Piotr mi powiedział! Widziałam twoje wiadomości! Wiem, że próbujesz go przekonać, żeby wrócił do ciebie, żeby zostawił mnie i dzieci!

Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Oparłam się o blat, próbując złapać oddech. Jak mogła tak pomyśleć? Przecież Piotr był moim jedynym synem, moją dumą i radością. Kochałam Martę jak własną córkę, a wnuki były dla mnie całym światem. Nigdy nie chciałam ich skrzywdzić.

— Marta, przysięgam ci… — zaczęłam, ale ona już nie słuchała. Odwróciła się na pięcie i wybiegła z kuchni, trzaskając drzwiami. Zostałam sama, z drżącymi dłońmi i łzami napływającymi do oczu.

W głowie kłębiły mi się myśli. Co się stało? Skąd te oskarżenia? Przypomniałam sobie ostatnie tygodnie — Piotr coraz częściej dzwonił do mnie wieczorami, żalił się na zmęczenie, na kłótnie z Martą, na to, że nie mają dla siebie czasu. Zawsze starałam się go pocieszyć, powiedzieć coś dobrego o Marcie, przypomnieć mu, jak bardzo ją kochał, gdy byli młodzi. Może rzeczywiście napisałam coś nieostrożnego? Może źle mnie zrozumiał?

Wieczorem zadzwonił Piotr. Jego głos był chłodny, obcy.

— Mamo, musimy porozmawiać. Marta jest załamana. Dlaczego jej to robisz?

— Piotrze… — zaczęłam, ale przerwał mi bezlitośnie.

— Wiem, że chcesz dla mnie dobrze, ale nie możesz wtrącać się w nasze sprawy. To nasze małżeństwo, nasze życie. Proszę cię, zostaw nas.

Słuchałam go w milczeniu, czując, jak coś we mnie pęka. Po rozmowie długo siedziałam w ciemności, patrząc w okno na rozświetlone światłami bloki. Czułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Następnego dnia nie odezwał się nikt. Ani Piotr, ani Marta. Nawet wnuki nie zadzwoniły, choć zawsze dzwoniły przed snem, żeby powiedzieć „dobranoc, babciu”.

W pracy byłam rozkojarzona. Koleżanka z biura, pani Zofia, zauważyła, że coś jest nie tak.

— Elżbieto, co się stało? Wyglądasz, jakbyś nie spała całą noc.

Chciałam odpowiedzieć, ale głos mi się załamał. Zamiast tego rozpłakałam się jak dziecko. Zofia przytuliła mnie i wysłuchała całej historii.

— Wiesz, czasem młodzi szukają winnych swoich problemów gdzie indziej — powiedziała cicho. — Może Piotr i Marta mają kryzys i łatwiej im zrzucić winę na ciebie niż spojrzeć prawdzie w oczy.

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Czy rzeczywiście byłam tylko wygodnym kozłem ofiarnym? Czy naprawdę tak łatwo można zniszczyć lata zaufania jednym nieporozumieniem?

Minęły tygodnie. Piotr przestał się odzywać. Marta omijała mnie na ulicy, udając, że mnie nie widzi. Wnuki widywałam tylko z daleka, kiedy szły do szkoły. Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet sąsiedzi zaczęli patrzeć na mnie podejrzliwie — plotki rozchodzą się szybko.

Pewnego dnia postanowiłam napisać list do Marty. Pisałam długo, ważąc każde słowo. Przeprosiłam za wszystko, co mogło ją zranić, choć nie wiedziałam nawet dokładnie, co zrobiłam źle. Napisałam, że kocham ich wszystkich i że nigdy nie chciałam niszczyć ich rodziny.

Nie odpowiedziała.

W święta Bożego Narodzenia zostałam sama. Po raz pierwszy od lat nie było przy mnie nikogo z rodziny. Siedziałam przy stole, patrząc na puste krzesła i zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś będzie jak dawniej.

W styczniu zachorowałam. Grypa przykuła mnie do łóżka na dwa tygodnie. Nikt nie przyszedł, nikt nie zadzwonił. Dopiero sąsiadka, pani Halina, przyniosła mi rosół i zapytała, czy czegoś nie potrzebuję.

— Elżbieto, nie możesz tak się poddawać — powiedziała stanowczo. — Masz prawo walczyć o swoją rodzinę. Ale czasem trzeba też pozwolić im dorosnąć do prawdy.

Zaczęłam powoli wracać do życia. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów, zaczęłam spotykać się z dawnymi znajomymi z liceum. Ale rana w sercu nie goiła się łatwo.

Któregoś dnia spotkałam Martę na rynku. Szła z dziećmi, wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Zatrzymała się na chwilę.

— Dzień dobry, pani Elżbieto — powiedziała cicho.

— Dzień dobry, Marto — odpowiedziałam równie cicho.

Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu. W jej oczach zobaczyłam cień żalu… albo może tylko mi się wydawało?

— Jak dzieci? — zapytałam nieśmiało.

— Dobrze… tęsknią za babcią — odpowiedziała po chwili.

Serce mi zadrżało. Chciałam ją przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale zabrakło mi odwagi.

— Marta… ja naprawdę nigdy nie chciałam…

— Wiem — przerwała mi cicho. — Ale czasem trudno uwierzyć w dobre intencje, kiedy wszystko się wali.

Odeszła, zostawiając mnie z tysiącem pytań bez odpowiedzi.

Dziś już wiem, że czasem nawet najbliżsi mogą nas niesprawiedliwie osądzić. Że jedna chwila może przekreślić lata miłości i zaufania. Ale czy to znaczy, że powinniśmy przestać walczyć o rodzinę? Czy można jeszcze odbudować to, co zostało zniszczone przez słowa wypowiedziane w gniewie?

Czasem pytam siebie: czy lepiej było milczeć i pozwolić odejść, czy walczyć o prawdę za wszelką cenę? Może wy też kiedyś stanęliście przed takim wyborem…