Mój były mąż żałuje ojcostwa na pełen etat – a ja muszę poskładać nasze życie na nowo

— Nie wytrzymam już tego! — krzyknął Marek, rzucając kubkiem o blat kuchenny. Kawa rozlała się na podłogę, a ja stałam jak sparaliżowana, ściskając w dłoni ścierkę. Szymon i Kuba, nasi synowie, wbiegli do kuchni, patrząc to na mnie, to na ojca. W ich oczach widziałam strach i niezrozumienie.

— Marek, proszę cię… — zaczęłam cicho, ale on już był przy drzwiach. Trzasnęły z hukiem, który jeszcze długo dudnił mi w uszach. Tak wyglądał nasz ostatni wspólny poranek.

Po rozwodzie naiwnie wierzyłam, że damy radę być rodzicami dla naszych dzieci. Że Marek będzie przyjeżdżał, zabierał chłopców na rowery, do kina, na lody. Że będziemy potrafili rozmawiać jak dorośli ludzie. Ale życie szybko zweryfikowało moje marzenia.

Na początku Marek jeszcze się starał. Przychodził co drugi weekend, zabierał chłopców do siebie. Ale z każdym miesiącem coraz częściej odwoływał spotkania. Najpierw była praca, potem nowa partnerka, potem „zmęczenie materiału”. W końcu przestał odbierać telefony.

— Mamo, dlaczego tata nie chce już z nami być? — zapytał Kuba pewnego wieczoru, gdy układałam go do snu. Miał wtedy siedem lat i w oczach łzy większe niż jego dziecięce policzki.

— Tata cię kocha, tylko… jest teraz bardzo zajęty — odpowiedziałam, choć czułam, jak kłamstwo dławi mnie w gardle.

Szymon był starszy, miał jedenaście lat. Przestał pytać. Zamykał się w swoim pokoju, słuchał muzyki i coraz częściej wracał ze szkoły z podkrążonymi oczami. Raz znalazłam w jego zeszycie rysunek: cztery postacie trzymające się za ręce. Jedna z nich była przekreślona grubą czarną kreską.

Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i płakałam w ciszy. Czułam się winna wszystkiemu: temu, że nie potrafiłam utrzymać rodziny razem, że nie umiałam zatrzymać Marka przy dzieciach, że nie mogłam dać chłopcom normalnego domu.

Moja mama powtarzała: — Daj spokój, dziewczyno! On zawsze był egoistą. Lepiej teraz niż później.

Ale ja pamiętałam Marka innego: tego, który tulił Szymona po narodzinach, który uczył Kubę jeździć na rowerze po parku Skaryszewskim. Gdzie się podział ten człowiek?

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Anka, moja przyjaciółka:

— Słuchaj, widziałam Marka w galerii z jakąś kobietą i jej córką. Wyglądał na szczęśliwego.

Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

— Może… może tam znalazł to, czego u nas nie miał — wyszeptałam.

— Nie gadaj głupot! To on zawalił wszystko! Ty robisz co możesz — odpowiedziała ostro Anka.

Ale ja nie umiałam przestać się obwiniać.

W pracy ledwo dawałam radę. Szefowa patrzyła na mnie z politowaniem:

— Pani Marto, musi pani zadbać o siebie. Dzieci potrzebują silnej matki.

A ja byłam wrakiem człowieka. Każdy dzień zaczynałam od walki: żeby chłopcy wstali do szkoły, żeby nie płakali przy śniadaniu, żeby nie pytać o tatę.

Któregoś dnia Szymon wrócił ze szkoły pobity. Ktoś nazwał go „bękartem” i „synem rozwódki”.

— Mamo, dlaczego oni tak mówią? Przecież to nie moja wina! — krzyczał przez łzy.

Przytuliłam go mocno.

— To nie twoja wina, kochanie. Ludzie są okrutni. Ale my damy radę — powiedziałam, choć sama w to nie wierzyłam.

Wieczorem napisałam do Marka długiego maila: „Twoi synowie cię potrzebują. Ja już nie mam siły tłumaczyć im twojej nieobecności.”

Odpisał po trzech dniach:

„Marta, przepraszam. Nie potrafię być ojcem na pełen etat. To mnie przerasta.”

Czytałam te słowa dziesiątki razy. Jak można żałować własnych dzieci? Jak można ich zostawić?

Chciałam go znienawidzić, ale nie potrafiłam. Wciąż miałam nadzieję, że wróci, że zrozumie swój błąd.

Zaczęłam chodzić na terapię. Najpierw sama, potem z chłopcami. Uczyliśmy się mówić o emocjach, o złości i żalu. Uczyliśmy się żyć bez Marka.

Minął rok od rozwodu. Szymon coraz rzadziej pyta o ojca. Kuba czasem rysuje naszą trójkę — bez czarnej kreski.

Wciąż boli mnie każde pytanie o tatę na wywiadówkach czy rodzinnych spotkaniach. Wciąż czuję się gorsza od innych matek — tych z „pełnymi” rodzinami.

Ale powoli zaczynam wierzyć, że damy radę. Że jestem wystarczająco dobra dla moich synów.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę można nauczyć się żyć z poczuciem porażki? Czy kiedyś przestanę się obwiniać za to wszystko?

A wy? Co byście powiedzieli swoim dzieciom na moim miejscu? Czy można być szczęśliwą rodziną bez ojca?