Cień winy: Historia Krzyśka i Marka z mazurskiej wsi
– Krzysiek, nie udawaj, że nic nie wiesz! – głos Marka odbił się echem od drewnianych ścian starego domu. Stałem w kuchni, z dłonią zaciśniętą na kubku kawy, która już dawno wystygła. Spojrzałem na niego – czerwony na twarzy, zaciśnięte pięści, oczy pełne gniewu i czegoś jeszcze. Strachu?
Wiedziałem, że ten weekend nie będzie łatwy. Od lat nasze rodzinne spotkania w mazurskiej wsi były pełne napięcia, ale tym razem czułem, że coś wisi w powietrzu. Może to przez to, że ojciec zmarł w zeszłym roku i wszystko się rozpadło? Albo przez to, że matka coraz częściej milczy przy stole, a Marek – mój starszy brat – wraca tu tylko po to, żeby się pokłócić?
– Marek, o czym ty mówisz? – zapytałem cicho, choć przecież wiedziałem. Chodziło o ten nieszczęsny traktor. Ostatniej nocy ktoś spuścił z niego paliwo i zostawił ślady błota aż pod naszą stodołę. Sąsiad, pan Zbyszek, już rano przyszedł z pretensjami.
– Nie udawaj! – Marek podszedł bliżej. – Zawsze byłeś ulubieńcem mamy. Myślisz, że nie wiem, jak patrzysz na mnie z góry? Ale teraz to ty masz problem. To twoi koledzy kręcili się tu wczoraj wieczorem!
Zacisnąłem zęby. Faktycznie, przyjechał do mnie Tomek z Piotrkiem – starych znajomych ze szkoły. Piliśmy piwo na ganku, śmialiśmy się. Ale przecież nie jestem dzieckiem! Nie pozwoliłbym im na coś takiego.
– Marek, przestań. To nie oni. Może ktoś inny…
– Kto? Matka? Może ona spuściła paliwo? – rzucił z ironią.
Wtedy matka weszła do kuchni. Miała na sobie stary sweter ojca i wyglądała na zmęczoną jak nigdy.
– Przestańcie się kłócić – powiedziała cicho. – To tylko maszyna. Ważne, żebyście się nie pozabijali przez głupoty.
Ale Marek nie odpuszczał. Wyszedł trzaskając drzwiami. Zostałem sam z matką i jej smutnym spojrzeniem.
– Krzysiu… – zaczęła, ale urwała. Usiadła przy stole i zaczęła obierać ziemniaki na obiad. Przez chwilę słyszałem tylko stukot noża o deskę.
Wyszedłem na podwórko. Słońce paliło niemiłosiernie, a powietrze było ciężkie od zapachu siana i gniewu. Z daleka widziałem Marka rozmawiającego z panem Zbyszkiem przy płocie. Gestykulowali gwałtownie.
Przez cały dzień atmosfera była napięta jak struna. Tomek i Piotrek wyjechali przed południem – wyczuli, że coś jest nie tak. Ja próbowałem naprawić traktor, żeby udowodnić swoją niewinność, ale Marek patrzył na mnie spode łba.
Wieczorem usiedliśmy do kolacji. Cisza była gęsta jak mgła nad jeziorem o świcie.
– Może byście się wreszcie pogodzili? – rzuciła matka z rezygnacją.
Marek spojrzał na mnie z pogardą.
– Pogodzić się? Z nim? Po tym wszystkim?
– Po czym? – zapytałem ostro.
– Po tym, jak zawsze byłeś lepszy! Ty studia skończyłeś, ty masz pracę w mieście! A ja co? Zostałem tu z matką i ojcem! Wszystko na mojej głowie!
Zatkało mnie. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Dla mnie wieś była ucieczką od miejskiego hałasu, dla Marka – więzieniem.
– Marek…
Ale on już nie słuchał. Wyszedł trzaskając drzwiami po raz drugi tego dnia.
Matka westchnęła ciężko.
– Krzysiu… On ci zazdrości. Ale to nie twoja wina.
Poczułem gulę w gardle. Czy naprawdę nie była to moja wina? Czy mogłem coś zrobić inaczej?
Noc była niespokojna. Leżałem w łóżku ojca i słuchałem szumu drzew za oknem. Przypomniałem sobie dzieciństwo: wspólne łowienie ryb z Markiem, kłótnie o rower, śmiech matki… Kiedy to wszystko się popsuło?
Nad ranem obudziły mnie krzyki za oknem. Wybiegłem na podwórko – Marek stał przy stodole z panem Zbyszkiem i policjantem z pobliskiego posterunku.
– To on! – krzyczał pan Zbyszek wskazując na mnie palcem. – Widziałem go wieczorem przy traktorze!
Zamarłem.
– To nieprawda! – wykrztusiłem.
Policjant spojrzał na mnie uważnie.
– Musimy to wyjaśnić – powiedział spokojnie.
Matka wybiegła z domu w kapciach.
– Mój syn nic złego nie zrobił!
Ale plotka już poszła w świat. Sąsiedzi patrzyli zza firanek, dzieciaki szeptały coś między sobą.
Marek stał obok i milczał. Nie spojrzał mi w oczy.
Po kilku godzinach wszystko się wyjaśniło – okazało się, że winny był syn pana Zbyszka, który chciał pojeździć traktorem po polu i bał się przyznać ojcu. Ale niesmak pozostał.
Wieczorem siedzieliśmy z Markiem nad jeziorem. Milczeliśmy długo.
– Przepraszam – powiedział nagle cicho. – Chciałem tylko… żeby ktoś zobaczył, jak mi tu ciężko.
Poczułem łzy pod powiekami.
– Wiem, Marek. Może za mało ci pomagałem…
Spojrzał na mnie pierwszy raz tego dnia bez złości.
– Może jeszcze nie jest za późno?
Patrzyliśmy na zachód słońca nad wodą. Wydawało się, że wszystko można naprawić… ale czy naprawdę?
Czasem myślę: ile jeszcze takich cieni winy kryje się w naszych rodzinach? Czy kiedykolwiek będziemy potrafili sobie wybaczyć?