Nigdy nie będziesz mi mówić, jak mam żyć – historia matki, która straciła wszystko
– Nigdy nie będziesz mi mówić, jak mam żyć! – krzyknęła Lucyna, patrząc mi prosto w oczy. Jej głos drżał od gniewu, a ja poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni, tej samej kuchni, w której przez lata gotowałam dla Tomka jego ulubione pierogi i zupę pomidorową. Teraz czułam się w niej jak intruz.
Mam na imię Ewa. Kiedyś byłam szczęśliwą żoną i matką. Mój mąż Marek zginął nagle w wypadku samochodowym, gdy Tomek miał zaledwie dziewięć lat. Tamten dzień pamiętam jak przez mgłę – policjant stojący w drzwiach, łzy na twarzy sąsiadki, która próbowała mnie pocieszyć. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Musiałam być silna dla syna. Pracowałam na dwa etaty – rano w szkole jako sprzątaczka, po południu dorabiałam sprzątając mieszkania sąsiadów. Każdą złotówkę odkładałam na konto Tomka. Chciałam, żeby miał lepsze życie niż ja.
Tomek był moim oczkiem w głowie. Nigdy nie narzekał, był dobrym uczniem, pomagał mi w domu. Kiedy dostał się na politechnikę w Warszawie, pękałam z dumy. Wynajęłam mu pokój u znajomej, wysyłałam paczki z jedzeniem i ciepłe swetry na zimę. Wierzyłam, że wychowałam go na dobrego człowieka.
Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy poznał Lucynę. Przyprowadził ją do domu na święta Bożego Narodzenia. Była piękna, pewna siebie, miała długie rude włosy i spojrzenie, które przenikało na wskroś. Od razu zauważyłam, że patrzy na mnie z góry. Starałam się być miła – upiekłam sernik, przygotowałam barszcz z uszkami, ale ona tylko grzecznie dziękowała i rozmawiała głównie z Tomkiem.
Po ślubie zamieszkali u mnie – tłumaczyli, że muszą oszczędzać na własne mieszkanie. Nie miałam nic przeciwko temu, cieszyłam się, że dom znów tętni życiem. Ale szybko okazało się, że Lucyna ma własne zdanie na każdy temat. Przeszkadzało jej wszystko: że gotuję za tłusto, że zostawiam pranie na suszarce w salonie, że kupuję najtańsze produkty w sklepie.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich kłótnię przez cienką ścianę. – Twoja matka traktuje mnie jak dziecko! – syczała Lucyna. – Nie mogę tu oddychać! Tomek próbował ją uspokoić, ale wiedziałam już wtedy, że coś się psuje.
Z czasem zaczęli coraz częściej wychodzić razem bez słowa wyjaśnienia. Wracali późno, zamykali się w swoim pokoju. Czułam się coraz bardziej samotna we własnym domu. Próbowałam rozmawiać z Tomkiem:
– Synku, czy wszystko w porządku? Może coś cię trapi?
– Mamo, daj nam trochę przestrzeni – odpowiedział chłodno.
Zaczęłam mieć wrażenie, że przeszkadzam im we wszystkim. Kiedyś wróciłam wcześniej z pracy i zobaczyłam Lucynę płaczącą przy stole. Chciałam ją przytulić, zapytać co się stało, ale odsunęła się ode mnie jak od obcej osoby.
Najgorsze przyszło kilka miesięcy później. Tomek miał poważny wypadek na motorze. Przez tydzień leżał w śpiączce. Siedziałam przy jego łóżku dzień i noc razem z Lucyną. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam ją naprawdę bezbronną – trzymała go za rękę i szeptała mu do ucha słowa otuchy.
Kiedy lekarz powiedział nam, że Tomek nie przeżył operacji, świat mi się zawalił. Pamiętam tylko krzyk Lucyny i własne łzy spływające po policzkach. Pogrzeb był jak koszmar – tłum ludzi, kondolencje, a ja czułam tylko pustkę.
Po śmierci Tomka zostałyśmy same pod jednym dachem. Myślałam naiwnie, że może teraz znajdziemy wspólny język – dwie kobiety połączone bólem po stracie najważniejszej osoby. Ale Lucyna zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Przestała jeść moje obiady, wychodziła rano i wracała późno wieczorem.
Pewnego dnia zapytałam ją nieśmiało:
– Lucynko… może porozmawiamy? Może potrzebujesz czegoś ode mnie?
Spojrzała na mnie z chłodem:
– Pani Ewo, proszę przestać mnie kontrolować. Nie jestem już dzieckiem! Nigdy nie będziesz mi mówić, jak mam żyć!
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Przecież chciałam tylko pomóc…
Od tamtej pory nasze relacje były coraz gorsze. Lucyna zaczęła przynosić do domu obcych ludzi – znajomych z pracy, którzy głośno śmiali się do późna w nocy. Czułam się wykluczona ze swojego własnego życia.
W końcu pewnego wieczoru usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy stole.
– Chcę się wyprowadzić – powiedziała nagle Lucyna. – Mam dość tego domu i tej atmosfery.
Nie odpowiedziałam nic. Patrzyłam tylko na jej twarz i widziałam w niej ten sam ból co u siebie.
Kilka dni później spakowała swoje rzeczy i wyszła bez pożegnania.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień po Tomku i Marku. Każdy kąt przypominał mi o tym, co straciłam: dziecięce rysunki na lodówce, stary szalik męża na wieszaku…
Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy moje dobre intencje nie zamieniły się przypadkiem w ciężar dla innych?
Może czasem trzeba pozwolić ludziom odejść i żyć własnym życiem… Ale jak pogodzić się ze stratą wszystkiego, co było dla mnie najważniejsze? Czy samotność to kara za nadmiar miłości?