Niechciana córka: Opowieść o cieniu siostrzanej miłości

— Znowu się spóźniłaś, Aniu. — Głos mamy przeszył ciszę kuchni niczym lodowaty wiatr. Stałam w progu, z plecakiem na jednym ramieniu, mokre włosy przyklejały mi się do policzków po biegu przez deszcz. Spojrzałam na nią, ale jej wzrok już był utkwiony w siostrze. Marta siedziała przy stole, uśmiechnięta, z kubkiem kakao w dłoniach. — Marta, kochanie, opowiedz, jak ci poszedł sprawdzian z matematyki — powiedziała mama ciepłym tonem, jakiego nigdy nie słyszałam skierowanego do mnie.

Odkąd pamiętam, czułam się obco we własnej rodzinie. Nikt mnie nie przytulał bez powodu, nie pytał, jak się czuję, nie chwalił, nie bronił. Mama mówiła wprost: „Nie byliśmy na ciebie gotowi. Wyszłam za mąż, bo zaszłam z tobą w ciążę. Z twoim ojcem nawet nie planowaliśmy wspólnego życia”. Te słowa wracały do mnie nocami, kiedy leżałam w swoim pokoju i słuchałam śmiechu rodziców i Marty zza cienkiej ściany.

Marta była idealna. Piękna, zdolna, zawsze uśmiechnięta. Rodzice chwalili ją przy każdej okazji: „Marta wygrała konkurs recytatorski!”, „Marta dostała piątkę z biologii!”, „Marta pomogła sąsiadce!”. Ja byłam tą drugą. Tą, która zawsze coś psuła, zapominała o ważnych sprawach, przynosiła gorsze oceny. Nawet kiedy starałam się ze wszystkich sił, nigdy nie słyszałam: „Jesteśmy z ciebie dumni”.

Pamiętam jeden dzień szczególnie wyraźnie. Miałam wtedy trzynaście lat. Wróciłam ze szkoły z dyplomem za drugie miejsce w konkursie plastycznym. Trzymałam go w rękach, serce biło mi mocno z nadziei na choćby cień uznania. Mama spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała: „Fajnie, ale Marta wygrała olimpiadę matematyczną”. Dyplom schowałam do szuflady i już nigdy więcej nie próbowałam się chwalić.

Ojciec był jeszcze bardziej obojętny. Wracał z pracy zmęczony, rzucał torbę na podłogę i siadał przed telewizorem. Jeśli już zwracał na mnie uwagę, to tylko wtedy, gdy coś zrobiłam źle: rozlałam mleko, zapomniałam wynieść śmieci, dostałam trójkę z historii. — Anka, ile razy mam powtarzać? — krzyczał wtedy. Nigdy nie powiedział mi „kocham cię”.

Z Martą dzieliłyśmy pokój do jej szesnastych urodzin. Potem rodzice urządzili jej własny pokój na poddaszu. Ja zostałam w starym pokoju z tapetą w misie, którą miałam od przedszkola. Marta często zapraszała koleżanki, śmiały się głośno i zamykały drzwi przed moim nosem. Czułam się jak cień we własnym domu.

Czasem próbowałam rozmawiać z mamą. — Mamo, dlaczego nigdy mnie nie przytulasz? — zapytałam pewnego wieczoru, kiedy siedziała przy stole i szyła coś dla Marty na bal gimnazjalny.

Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem. — Aniu, jesteś już duża. Poza tym… sama wiesz, że nie planowaliśmy ciebie. To nie znaczy, że cię nie kochamy… po prostu… — urwała i wróciła do szycia.

Wtedy poczułam się tak bardzo sama jak nigdy wcześniej.

W liceum próbowałam znaleźć swoje miejsce poza domem. Zapisałam się do kółka teatralnego, zaczęłam pisać wiersze i opowiadania. Tam nikt nie wiedział o Marcie ani o tym, że jestem „tą gorszą”. Tam byłam po prostu Anią – dziewczyną z wyobraźnią i pasją. Ale nawet wtedy czułam ciężar domu na plecach. Kiedy wracałam wieczorami po próbach do pustego mieszkania (rodzice byli u znajomych albo na wywiadówce u Marty), cisza była głośniejsza niż kiedykolwiek.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę rodziców przez uchylone drzwi sypialni:
— Myślisz, że Anka sobie poradzi? — zapytała mama szeptem.
— Zawsze była inna… Może lepiej by jej było gdzie indziej — odpowiedział ojciec.
— Nie mów tak! To nasza córka…
— Ale czy ją naprawdę kochamy? Czy tylko wychowujemy z obowiązku?

Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Przez kilka dni chodziłam jak w transie. W szkole nauczycielka zapytała mnie: — Aniu, wszystko w porządku?
Chciałam powiedzieć prawdę, ale tylko skinęłam głową.

W końcu przyszedł dzień matury Marty. Cała rodzina świętowała jej sukces – balony, tort, prezenty. Ja stałam z boku i patrzyłam na ich szczęście jak przez szybę. Wtedy postanowiłam: muszę odejść.

Po maturze wyjechałam do Warszawy na studia polonistyczne. Wynajęłam mały pokój na Pradze i zaczęłam nowe życie. Przez pierwsze miesiące dzwoniła tylko babcia – jedyna osoba z rodziny, która czasem pytała: „Jak się czujesz?”. Rodzice rzadko dzwonili; jeśli już – pytali o Martę.

Z czasem nauczyłam się żyć bez ich akceptacji. Znalazłam przyjaciółkę – Kasię – która traktowała mnie jak siostrę. Razem chodziłyśmy na spacery po Starym Mieście, piłyśmy kawę w małych kawiarniach i rozmawiałyśmy godzinami o wszystkim i o niczym.

Czasami jednak wracały do mnie wspomnienia z domu rodzinnego – te wszystkie niewypowiedziane słowa i gesty, których tak bardzo mi brakowało.

Po kilku latach wróciłam do rodzinnego miasta na ślub Marty. Było pięknie – biała suknia, kwiaty, łzy wzruszenia rodziców. Stałam w tłumie gości i patrzyłam na nich z dystansu. Mama podeszła do mnie tylko raz:
— Dziękuję, że przyszłaś.
— To przecież moja siostra — odpowiedziałam cicho.

Wieczorem wyszłam przed dom i spojrzałam w rozgwieżdżone niebo. Poczułam ulgę – już nie muszę walczyć o ich miłość.

Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć rodzinie brak miłości? Czy można nauczyć się kochać siebie bez tego fundamentu? Może każdy z nas musi sam znaleźć swoje miejsce na świecie…