Cień na skraju wioski – historia Joanny z domu na końcu świata
– Znowu przyszłaś? – głos pani Haliny rozległ się zza płotu, gdy tylko przekroczyłam próg mojego nowego domu. W jej oczach widziałam nieufność, a w tonie głosu wyczuwałam ostrzeżenie. – Nie boisz się tu mieszkać sama? Wiesz, co tu się działo?
Zacisnęłam dłonie na kluczach. – Nie wierzę w duchy, pani Halino – odpowiedziałam, choć serce biło mi szybciej niż zwykle. – Chcę tylko spokoju.
Ale spokój był ostatnią rzeczą, jaką znalazłam na skraju tej zapomnianej przez Boga wioski. Dom, który kupiłam za grosze po śmierci starego pana Władysława, miał opinię przeklętego. Ludzie szeptali o nim na przystanku, w sklepie spożywczym i podczas mszy. „Joanna z miasta”, mówili o mnie, jakbym była jakimś egzotycznym zwierzęciem. Nikt nie pytał, dlaczego uciekłam z Warszawy. Nikt nie chciał wiedzieć, co zostawiłam za sobą.
Pierwsze tygodnie były najgorsze. Każdy dźwięk w nocy wydawał się podejrzany. Wiatr szarpał okiennicami, a podłoga skrzypiała pod moimi krokami. Czasem miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje zza firanek sąsiednich domów. Kiedy wychodziłam do sklepu, rozmowy milkły. Nawet dzieci przestawały się śmiać.
Pewnego dnia spotkałam Marcina. Stał przy swoim starym maluchu i grzebał pod maską. – Potrzebujesz pomocy? – zapytałam nieśmiało.
Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi. – Ty jesteś ta z końca wsi? – rzucił bez ogródek.
– Joanna – przedstawiłam się, wyciągając rękę.
Nie podał mi jej od razu. – Marcin – mruknął w końcu i wrócił do samochodu.
To był początek naszej znajomości. Przez kolejne tygodnie spotykaliśmy się przypadkiem coraz częściej: na polnej drodze, przy sklepie, czasem pod moim domem, kiedy przynosił mi drewno na opał. Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz dłużej. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie, o ojcu alkoholiku i matce, która uciekła do miasta. Ja milczałam o swoim życiu.
Ale plotki narastały. Pewnej niedzieli po mszy usłyszałam rozmowę dwóch kobiet:
– Widzisz ją? Z Marcinem się zadaje. Pewnie coś knuje.
– A może to ona wtedy…
Nie dosłyszałam reszty, ale poczułam zimny dreszcz na plecach. Wróciłam do domu i zamknęłam drzwi na dwa zamki.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– Asiu, wróć do domu – błagała przez telefon. – Tu masz rodzinę, tu cię nikt nie skrzywdzi.
– Mamo, ja już nie mam domu – odpowiedziałam cicho i rozłączyłam się.
Prawda była taka, że uciekłam z Warszawy po tym, jak mój narzeczony zostawił mnie dla mojej najlepszej przyjaciółki. Straciłam pracę, mieszkanie i wiarę w ludzi. Chciałam zacząć od nowa tam, gdzie nikt mnie nie znał. Ale nawet tu nie mogłam uciec przed sobą.
Pewnej nocy obudził mnie hałas pod oknem. Wstałam i zobaczyłam cień przemykający przez ogród. Serce waliło mi jak młotem. Chwyciłam latarkę i wyszłam na ganek.
– Kto tam?!
Cisza. Tylko wiatr szumiał wśród drzew.
Następnego dnia znalazłam na furtce powieszoną martwą wronę. Zrozumiałam wtedy, że ktoś chce mnie stąd wypędzić.
Marcin przyszedł wieczorem.
– Słyszałem, co się stało – powiedział bez zbędnych słów. – Ktoś cię straszy.
– Myślisz, że powinnam wyjechać?
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Jeśli wyjedziesz teraz, już nigdy nie będziesz miała odwagi wrócić do siebie.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: czy naprawdę jestem aż tak obca? Czy zasługuję na to wszystko?
Z czasem zaczęliśmy z Marcinem spędzać coraz więcej czasu razem. Pomagał mi remontować dom, uczył rąbać drewno i piec chleb w starym piecu kaflowym. Zaczęliśmy się śmiać z drobiazgów: z myszy w spiżarni, z dziurawego dachu i z tego, jak bardzo nie umiem doić krowy sąsiadki.
Ale wieś nie zapominała.
Pewnego dnia przyszła do mnie pani Halina z całą delegacją kobiet ze wsi.
– Musimy porozmawiać – powiedziała stanowczo.
Usiadłyśmy przy stole w kuchni. Kobiety patrzyły na mnie surowo.
– Słyszałyśmy różne rzeczy – zaczęła Halina. – Że uciekłaś przed czymś złym. Że sprowadzasz nieszczęście.
Poczułam gulę w gardle.
– Każdy ma prawo do nowego początku – powiedziałam cicho.
– Ale nie każdy potrafi żyć z własnymi grzechami – odparła inna kobieta.
Wstałam gwałtownie od stołu.
– Nie jestem winna temu, co mnie spotkało! – krzyknęłam przez łzy. – Chcę tylko żyć spokojnie!
Kobiety wyszły bez słowa.
Tamtej nocy długo płakałam. Czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.
Kilka dni później Marcin przyszedł do mnie z butelką domowego nalewki.
– Chodź ze mną nad jezioro – powiedział cicho.
Siedzieliśmy na pomoście i patrzyliśmy na gwiazdy.
– Wiesz, Joanno… Ludzie tu są tacy od zawsze. Boją się obcych, boją się zmian. Ale ja ci ufam.
Spojrzałam na niego przez łzy.
– A jeśli nigdy mnie nie zaakceptują?
Uśmiechnął się smutno.
– Najważniejsze to zaakceptować siebie.
Wtedy po raz pierwszy od dawna poczułam spokój.
Z czasem wieś zaczęła mnie tolerować. Pomagałam przy żniwach, piekłam ciasta na festyn parafialny, opiekowałam się dziećmi sąsiadów. Zaczęto mówić o mnie mniej szeptem, a częściej po imieniu.
Ale życie potrafi być okrutne nawet wtedy, gdy wydaje się już lepsze.
Któregoś dnia Marcin miał wypadek na motorze. Przez kilka dni walczył o życie w szpitalu w Olsztynie. Siedziałam przy jego łóżku i modliłam się po raz pierwszy od lat.
Zmarł nad ranem, zanim zdążyłam mu powiedzieć, jak bardzo go kocham.
Po pogrzebie znów zostałam sama w domu na końcu świata. Wieś patrzyła na mnie już inaczej – z litością i współczuciem. Ale ja wiedziałam jedno: nigdy nie będę już tą samą Joanną co kiedyś.
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na pola zalane słońcem. Słyszę śmiech dzieci bawiących się pod lasem i czuję zapach świeżo skoszonej trawy. Czasem myślę o tym wszystkim, co straciłam i co zyskałam tutaj, na skraju świata.
Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie to, że uciekłam? Może najtrudniej jest pogodzić się z własnym cieniem…