Pierwszy placek zakalcem – historia Kingi o miłości, rozczarowaniu i sile własnych wyborów

— Kinga, znowu pieczesz? — głos mamy rozbrzmiał w kuchni, gdy wyciągałam z piekarnika blachę z moim pierwszym w życiu plackiem drożdżowym. Zapach był obiecujący, ale kiedy przekroiłam ciasto, środek był surowy, lepki, ciężki. Zakalec. — No cóż, pierwsze koty za płoty — próbowałam się uśmiechnąć, choć w środku czułam znajome ukłucie porażki. Mama spojrzała na mnie z troską, ale nie powiedziała nic więcej. Wiedziała, że nie chodzi tylko o ciasto.

Mam dwadzieścia siedem lat i od kilku miesięcy mieszkam z powrotem w rodzinnym domu w Radomiu. Po pięciu latach w Warszawie wróciłam z podkulonym ogonem — bez pracy, bez chłopaka, bez planu na życie. Wszyscy moi znajomi już dawno się poukładali: śluby, dzieci, kredyty na mieszkanie. A ja? Ja wciąż próbuję upiec swój pierwszy placek.

W liceum byłam tą ładną dziewczyną, za którą oglądali się chłopcy. Wszyscy mówili: „Kinga, ty to będziesz miała wybór!”. Ale wybierać to jedno, a być wybraną — drugie. Zawsze trafiałam na takich, którzy chcieli wszystkiego od razu. „Po co zwlekać?” — pytał Bartek na pierwszej randce, próbując mnie pocałować już przy wejściu do kina. „Takie czasy, Kinga! Nie można przegapić okazji” — śmiał się Paweł, kiedy po trzech spotkaniach zaproponował wspólny weekend w Zakopanem. Czułam się jak to ciasto: z zewnątrz wszystko wyglądało dobrze, ale w środku coś nie grało.

Najbardziej bolała mnie historia z Michałem. Poznaliśmy się na studiach. Był inny niż reszta — cichy, zamyślony, zawsze z książką pod pachą. Przez pół roku pisaliśmy do siebie wiadomościami, chodziliśmy na spacery po Łazienkach, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Myślałam: „To jest to! Wreszcie ktoś mnie widzi naprawdę”. Ale kiedy w końcu zaprosiłam go do siebie na kolację — właśnie wtedy upiekłam swój pierwszy zakalec — Michał nagle stał się chłodny. „Jesteś fajna, Kinga, ale chyba szukam czegoś innego” — powiedział, patrząc gdzieś poza mnie. Zostałam sama z niedopieczonym ciastem i jeszcze bardziej niedopieczonym sercem.

Mama mówiła: „Nie przejmuj się, pierwsze koty za płoty! Każda z nas musi się sparzyć”. Ale ja miałam wrażenie, że moje życie to ciągłe sparzenia i rozczarowania. Nawet moja młodsza siostra, Ola, która zawsze była tą „niegrzeczną”, już od dwóch lat mieszkała z chłopakiem i planowała ślub. Tata tylko wzdychał: „Kinga, ty za dużo myślisz. Trzeba brać życie takim, jakie jest”.

Pewnego wieczoru usiadłam z mamą przy kuchennym stole. Za oknem padał deszcz, a w domu pachniało świeżo upieczonym chlebem (tym razem piekła mama). — Mamo, dlaczego mi nie wychodzi? — zapytałam cicho. Mama spojrzała na mnie uważnie: — Bo chcesz być idealna. A życie to nie jest przepis z książki kucharskiej. Czasem trzeba coś spalić albo przesolić, żeby wiedzieć, jak smakuje naprawdę.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o wszystkich moich „zakalcach” — nieudanych związkach, pracy w korporacji, której nienawidziłam, przyjaźniach, które rozpadły się przez głupie nieporozumienia. Czy to wszystko naprawdę było moją winą? Czy może po prostu tak wygląda dorosłość?

Następnego dnia postanowiłam spróbować jeszcze raz upiec ciasto. Tym razem nie trzymałam się kurczowo przepisu — dodałam trochę więcej mleka, mniej cukru, wsypałam garść rodzynek i orzechów. Kiedy wyciągnęłam placek z piekarnika, był rumiany i pachnący. Przekroiłam go z drżeniem serca — wyszedł! Mama uśmiechnęła się szeroko: — Widzisz? Trzeba próbować do skutku.

Kilka dni później spotkałam przypadkiem na rynku starego znajomego ze szkoły podstawowej — Marcina. Był kiedyś najniższy w klasie i miał aparat na zębach; teraz wyrósł na przystojnego mężczyznę z ciepłym uśmiechem i poczuciem humoru. Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim: o pracy (on prowadził własną kawiarnię), o rodzinie (jego rodzice właśnie przeszli na emeryturę), o tym, jak trudno jest dziś znaleźć kogoś bliskiego.

— Wiesz co jest najgorsze? — zapytał Marcin pewnego wieczoru przy herbacie w jego kawiarni. — Że wszyscy udają kogoś innego. Boją się pokazać swoje słabości.
— A ty? — zapytałam niepewnie.
— Ja już mam dość udawania — odpowiedział szczerze.

To była najprawdziwsza rozmowa od lat. Poczułam ulgę — może nie muszę być idealna? Może mogę być sobą: czasem smutna, czasem śmieszna, czasem zagubiona?

Zaczęliśmy spotykać się coraz częściej. Nie było fajerwerków ani wielkich deklaracji; była za to codzienność — wspólne śniadania, spacery po parku, rozmowy do późna w nocy. Po raz pierwszy od dawna poczułam się spokojna.

Oczywiście nie wszystko było proste. Mama martwiła się: „Kinga, a co jeśli znowu się sparzysz?” Tata żartował: „Tylko nie piecz mu zakalca!” Ola patrzyła podejrzliwie: „Nie za szybko?” Ale tym razem nie słuchałam ich tak bardzo jak kiedyś.

Czasem jeszcze wracam myślami do tamtego pierwszego placka zakalca i wszystkich moich życiowych niepowodzeń. Może właśnie one nauczyły mnie najwięcej? Może trzeba kilka razy upaść i się sparzyć, żeby potem docenić smak zwycięstwa?

Dziś wiem jedno: życie to nie jest przepis do odtworzenia krok po kroku. To raczej seria prób i błędów — czasem wychodzi zakalec, czasem coś pysznego. Najważniejsze to nie bać się próbować jeszcze raz.

Czy Wy też czasem czujecie się jak niedopieczony placek? Czy potraficie zaakceptować swoje porażki i spróbować jeszcze raz? Może właśnie w tych zakalcach kryje się prawdziwy smak życia…