Po prostu taki los: Historia Jadwigi z ulicy Słonecznej
— Dlaczego zawsze muszę wracać do domu w najgorszą pogodę? — pomyślałam, czując jak zimna woda wsiąka mi w skarpetki. Każdy krok po śliskim chodniku był jak walka o przetrwanie. Samochody pędziły obok, rozpryskując brudną wodę na przechodniów, a ja kurczowo trzymałam się z dala od krawężnika, żeby nie skończyć z jeszcze bardziej przemoczonym płaszczem. Plecak ciążył mi na ramieniu, a w głowie kłębiły się myśli o tym, co zastanę po powrocie.
Gdy wreszcie dotarłam pod drzwi naszego starego bloku na Słonecznej, miałam ochotę usiąść na schodach i po prostu się rozpłakać. Ale wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka. Na klatce schodowej pachniało gotowaną kapustą i wilgocią. Z mieszkania na pierwszym piętrze dobiegały odgłosy kłótni — sąsiedzi znowu się sprzeczali, jakby ich życie zależało od tego, kto głośniej krzyknie.
Otworzyłam drzwi do naszego mieszkania. W kuchni siedziała mama, pani Zofia, z twarzą schowaną w dłoniach. Na stole parowała jeszcze herbata, a obok leżała sterta nieopłaconych rachunków. — Jesteś już? — zapytała cicho, nawet nie podnosząc wzroku. — Tak, mamo. Przemokłam do suchej nitki — odpowiedziałam, próbując nadać głosowi lekkości, której wcale nie czułam.
W łazience zdjęłam mokre buty i skarpetki. Czułam ból w stopach i zmęczenie w kościach. Przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie w lustrze — zmarszczki wokół oczu, siwe pasma we włosach. Czy to już ten moment, kiedy człowiek przestaje wierzyć, że coś jeszcze się zmieni?
Wróciłam do kuchni. Mama siedziała nieruchomo, jakby czekała na wyrok. — Listonosz przyniósł dzisiaj pismo z urzędu — powiedziała nagle. — Chcą nam zabrać mieszkanie, jeśli nie spłacimy zaległości.
Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. — Ale przecież mówiłaś, że wszystko jest pod kontrolą! — wybuchłam. Mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach. — Nie chciałam cię martwić… Myślałam, że jakoś to załatwię.
W tej chwili do kuchni wszedł mój brat Marek. Miał na sobie kurtkę roboczą i pachniał farbą olejną. — Co się dzieje? — zapytał podejrzliwie. — Nic nowego — odpowiedziałam z goryczą. — Po prostu taki los.
Marek spojrzał na mamę i na mnie. — Może czas sprzedać ten stary grat i wynająć coś mniejszego? I tak tu wszystko się sypie.
Mama zacisnęła usta. — To jest nasz dom! Tu spędziłam całe życie… Tu wychowałam was po śmierci ojca!
— Ale mamo, nie damy rady spłacić tych długów! — Marek podniósł głos. — Ja haruję po dwanaście godzin dziennie, Jadwiga też ledwo wiąże koniec z końcem!
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Słychać było tylko tykanie zegara i szum samochodów za oknem.
— Może powinniśmy poprosić o pomoc ciotkę Halinę? — zaproponowałam niepewnie.
Mama spojrzała na mnie z wyrzutem. — Nie będę nikogo prosić o jałmużnę! Halina zawsze patrzyła na nas z góry…
Wiedziałam, że rozmowa nie ma sensu. Mama była dumna i uparta. Ale ja już nie miałam siły walczyć z losem.
Wieczorem siedziałam w swoim pokoju i patrzyłam przez okno na rozświetlone bloki po drugiej stronie ulicy. W głowie miałam mętlik: co dalej? Czy naprawdę musimy stracić wszystko?
Nagle zadzwonił telefon. To był Andrzej, mój były mąż. — Jadwiga, słyszałem od Marka o waszych problemach… Może mogę jakoś pomóc?
Zacisnęłam powieki. Andrzej był ostatnią osobą, od której chciałabym przyjąć pomoc. Po rozwodzie nasze relacje były chłodne jak lód na marcowym chodniku.
— Poradzimy sobie — odpowiedziałam krótko i rozłączyłam się.
Następnego dnia rano Marek oznajmił, że znalazł dodatkową pracę przy remontach. Ja też zaczęłam szukać czegoś po godzinach — sprzątania klatek schodowych albo opieki nad starszymi sąsiadkami.
Mijały tygodnie. Każdy dzień był walką o przetrwanie: rachunki, zakupy na promocjach, liczenie każdego grosza. Mama coraz częściej zamykała się w swoim pokoju i płakała po cichu.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu późno i zobaczyłam ją siedzącą przy stole z listem w ręku. — To od ciotki Haliny — powiedziała cicho. — Napisała, że jeśli będziemy chcieli zamieszkać u niej na wsi, to nas przyjmie.
Spojrzałyśmy na siebie bez słów. Wiedziałam, że to dla mamy upokorzenie, ale dla mnie była to iskierka nadziei.
— Mamo… może powinniśmy spróbować? Tam życie jest tańsze… Może zaczniemy od nowa?
Mama długo milczała. W końcu pokiwała głową ze łzami w oczach.
Kilka tygodni później pakowaliśmy nasze rzeczy do starego fiata Marka. Sąsiedzi patrzyli ukradkiem zza firanek. Czułam mieszaninę ulgi i żalu: zostawiamy za sobą wszystko, co znane, ale może właśnie tego potrzebujemy?
Kiedy jechaliśmy przez opustoszałe ulice miasta, mama ścisnęła moją dłoń.
— Przepraszam cię za wszystko… Za to życie pełne trosk.
Poczułam łzy pod powiekami.
— Mamo… Po prostu taki los. Ale może jeszcze coś dobrego nas spotka?
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę jesteśmy skazani na powtarzanie błędów naszych rodziców? Czy można wyrwać się z zaklętego kręgu biedy i rozczarowań? Może los daje nam drugą szansę właśnie wtedy, gdy najmniej się tego spodziewamy?