Dlaczego miałabym się teraz przejmować? Poznajcie Andrzeja, Złotego Chłopca: Historia o rodzinnych ranach, które nie chcą się zagoić
– Dlaczego znowu ja? – pytam w myślach, patrząc na telefon, który od kilku minut wibruje na stole. To Andrzej. Znowu. Pewnie znowu będzie mówił, że powinnam przyjechać do mamy, bo on nie może, bo praca, bo dzieci, bo żona. A ja? Ja przecież też mam życie. Ale dla nich to się nie liczy.
– Odbierzesz w końcu? – pyta cicho mój mąż, Michał, patrząc na mnie z troską.
– Nie wiem, czy chcę – odpowiadam szczerze. – Wiesz, że znowu będzie o mamie.
Telefon przestaje dzwonić. Przez chwilę jest cicho. Potem przychodzi SMS: „Mama znowu miała atak. Musisz przyjechać. Andrzej”.
Zaciskam pięści. „Musisz”. On zawsze wie lepiej. Zawsze był tym lepszym. Andrzej – złoty chłopiec, oczko w głowie mamy. Ja byłam tylko dodatkiem. Gdyby ktoś zapytał mamę o dzieci, najpierw mówiła o nim: „Andrzejek taki zdolny, Andrzejek taki mądry”. A ja? „A Sabina też jest”.
Pamiętam tamto lato, kiedy miałam dziesięć lat. Andrzej dostał rower na komunię – czerwony, błyszczący, z dzwonkiem i koszykiem. Ja dostałam książkę kucharską i sukienkę po kuzynce. Mama powiedziała: „Ty przecież nie lubisz rowerów”. Nie zapytała nawet.
Zawsze tak było. Andrzej mógł wszystko. Nawet kiedy złamał szybę piłką, mama powiedziała: „To tylko chłopiec”. Kiedy ja rozlałam sok na dywan – była awantura na pół osiedla.
Teraz mama jest chora. Udar. Ledwo mówi, ledwo chodzi. Tata nie żyje od lat. Andrzej mieszka w Warszawie, ja zostałam w Łodzi. I wszyscy oczekują, że to ja się nią zajmę.
– Sabina, przecież ty masz bliżej – mówiła ciotka Jadzia na ostatnim spotkaniu rodzinnym.
– Sabina zawsze była taka odpowiedzialna – dorzuciła babcia.
A ja? Ja chciałam wyjechać do Wrocławia na studia, ale mama powiedziała: „Nie zostawiaj mnie samej”. Andrzej wyjechał bez słowa.
W końcu jadę do mamy. Wchodzę do mieszkania pachnącego starymi lekami i kurzem. Mama leży na kanapie, patrzy w sufit.
– Sabinko… przyszłaś – mówi cicho.
– Przyszłam – odpowiadam chłodno.
Cisza. Słychać tylko tykanie zegara i szum ulicy za oknem.
– Andrzejek dzwonił… mówił, że przyjedzie w weekend – rzuca mama z nadzieją.
– Pewnie tak – mówię i zaczynam zbierać brudne naczynia ze stołu.
– On taki zajęty… Ale zawsze pamięta o mamusi – wzdycha mama.
Zaciskam zęby. Chciałabym krzyknąć: „A ja? Ja tu jestem! Codziennie! Sprzątam, gotuję, podaję ci leki!” Ale milczę. Zawsze milczę.
Wieczorem dzwoni Andrzej.
– Sabina, jak mama?
– Jak zwykle. Nie mówi za dużo.
– Słuchaj… musisz jej pilnować leków. I może spróbuj ją namówić na rehabilitację?
– Może sam spróbujesz ją namówić? – nie wytrzymuję.
– Przecież wiesz, że nie mogę teraz przyjechać…
– Jasne. Ty nigdy nie możesz.
Rozłącza się bez słowa.
W nocy nie mogę spać. Przypominam sobie dzieciństwo – jak mama tuliła Andrzeja po nocnych koszmarach, a mnie mówiła: „Nie płacz, jesteś duża”. Jak na urodziny dostałam sweter z lumpeksu, a Andrzej nową konsolę do gier. Jak zawsze byłam tą drugą.
Rano mama prosi o herbatę.
– Sabinko… czemu jesteś taka smutna?
Patrzę na nią długo.
– Bo mam wrażenie, że nigdy mnie nie widziałaś – mówię cicho.
Mama milknie. Po chwili łzy spływają jej po policzkach.
– Przepraszam… Ja chyba nie umiałam inaczej…
Nie wiem, co powiedzieć. Czy można wybaczyć całe lata bycia niewidzialną?
Tydzień później Andrzej przyjeżdża z żoną i dziećmi. Wszyscy śmieją się w salonie, dzieci biegają po mieszkaniu. Mama promienieje.
– Andrzejek! Jak ty schudłeś! – woła radośnie.
Patrzę na nich z boku. Czuję się jak intruz we własnym domu.
Wieczorem zostajemy sami w kuchni.
– Sabina… wiem, że jest ci ciężko – zaczyna Andrzej niepewnie.
– Naprawdę? – pytam ironicznie.
– Mama cię potrzebuje…
– A ciebie nie?
Milczy długo.
– Może po prostu… zawsze wiedziałem, że ty dasz sobie radę – mówi w końcu cicho.
Śmieję się przez łzy.
– A może po prostu było ci wygodnie?
Nie odpowiada.
Po ich wyjeździe mama prosi mnie do siebie.
– Sabinko… czy ty mi kiedyś wybaczysz?
Patrzę na jej zmęczoną twarz i widzę kobietę, która całe życie kochała nie tak jak trzeba. Może nie umiała inaczej? Może sama była kiedyś tą drugą?
Opiekuję się nią dalej, ale już bez złudzeń. Robię to dla siebie – żeby kiedyś nie żałować jeszcze bardziej. Ale rana zostaje.
Czasem myślę: czy można naprawić to, co było popsute przez tyle lat? Czy wy też byliście kiedyś tą drugą osobą w rodzinie? Co byście zrobili na moim miejscu?