Dom po spadku – czy można zacząć wszystko od nowa?

– I jak ty się na to decydujesz? – głos mojej córki, Marty, drżał od emocji. Stałyśmy w kuchni, a przez okno wpadało blade, zimowe światło. – Mamo, przecież tam będziesz sama w tej wiosce, nie boisz się?

Patrzyłam na nią, na jej zaciśnięte dłonie, na oczy pełne troski i złości. Chciałam ją uspokoić, ale sama nie byłam pewna, czy podejmuję dobrą decyzję. – Wszędzie są ludzie – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku czułam burzę. – Ja i tam znajdę sobie przyjaciół, tylko się nie martw. Ale ciebie zawsze będę zapraszać.

Marta westchnęła ciężko i odwróciła wzrok. Wiedziałam, że dla niej ta decyzja jest niezrozumiała. Przez całe życie mieszkałyśmy w Poznaniu, w bloku na czwartym piętrze. Po śmierci mojej cioci Zofii dostałam w spadku jej dom na wsi pod Gnieznem. Dla Marty to była abstrakcja – wyjazd do miejsca, gdzie nie ma galerii handlowych, kina, gdzie autobus jeździ dwa razy dziennie.

Ale dla mnie ten dom był czymś więcej niż tylko budynkiem. Był wspomnieniem dzieciństwa, zapachem świeżego chleba, śmiechem przy ognisku. Kiedy byłam mała, spędzałam tam każde lato. Ciocia Zofia była dla mnie jak druga matka. Po śmierci rodziców to ona nauczyła mnie, jak radzić sobie z bólem i samotnością.

Teraz, kiedy sama zostałam wdową, a Marta dorosła i zaczęła własne życie, poczułam, że muszę wrócić do korzeni. Może to naiwne, może głupie, ale chciałam spróbować. Chciałam poczuć, że jeszcze coś mogę zmienić.

Przeprowadzka nie była łatwa. Każde pudełko, każda książka przypominały mi o przeszłości. Marta pomagała mi pakować, ale robiła to z niechęcią. – Mamo, przecież możesz sprzedać ten dom i kupić sobie coś małego tutaj, w mieście. Będziesz miała blisko do mnie, do wnuków…

– Marto, ja muszę spróbować. Jeśli mi się nie spodoba, wrócę. Obiecuję.

Nie odpowiedziała. Tylko przytuliła mnie mocno, jakby żegnała się na zawsze.

Pierwsze dni w nowym-starym domu były trudne. Wszędzie czułam obecność cioci Zofii – jej zapach, jej ulubione filiżanki, zdjęcia na ścianach. Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i płakałam. Czułam się jak intruz we własnym życiu.

Sąsiedzi patrzyli na mnie z ciekawością i nieufnością. – To ta z miasta – szeptali za moimi plecami. W sklepie spożywczym pani Halina pytała, czy długo zostanę. – Może na zawsze – odpowiedziałam niepewnie. Uśmiechnęła się, ale w jej oczach widziałam powątpiewanie.

Najgorzej było nocą. Dom skrzypiał, wiatr huczał w kominie, a ja leżałam w łóżku i słuchałam własnych myśli. Czy zrobiłam dobrze? Czy nie powinnam była zostać w mieście, blisko Marty i wnuków? Czy nie jestem już za stara na nowe początki?

Pewnego dnia, gdy próbowałam naprawić cieknący kran, usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam starszego mężczyznę z siwą brodą. – Dzień dobry, jestem Janek, mieszkam po drugiej stronie drogi. Zofia zawsze dawała mi ogórki na zimę…

Zaprosiłam go do środka. Rozmawialiśmy długo o cioci, o dawnych czasach, o tym, jak bardzo zmieniła się wieś. Janek opowiedział mi o swojej żonie, która zmarła rok temu. W jego oczach zobaczyłam ten sam smutek, który czułam w sobie.

Z czasem zaczęłam poznawać innych sąsiadów. Pani Halina zaprosiła mnie na kawę, a jej wnuczka pomogła mi założyć ogródek warzywny. Zaczęłam chodzić na spotkania do lokalnego domu kultury. Powoli, bardzo powoli, czułam, że zaczynam tu pasować.

Ale relacja z Martą wcale się nie poprawiała. Dzwoniła rzadko, zawsze w pośpiechu. – Mamo, wszystko w porządku? – Tak, kochanie, wszystko dobrze – kłamałam. Nie chciałam jej martwić, nie chciałam przyznać się do samotności.

Pewnego wieczoru zadzwoniła zapłakana. – Mamo, pokłóciłam się z Tomkiem… On uważa, że jestem zbyt nerwowa, że za bardzo się wszystkim przejmuję…

Słuchałam jej i czułam, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne. Obie boimy się zmian, obie pragniemy bezpieczeństwa i bliskości. – Marto, czasem trzeba zaryzykować. Ja też się boję, ale próbuję. Może ty też powinnaś spróbować zaufać sobie?

Po tej rozmowie coś się zmieniło. Marta zaczęła częściej dzwonić, czasem przyjeżdżała z wnukami na weekendy. Dom powoli wypełniał się śmiechem i zapachem pieczonego ciasta.

Ale życie na wsi to nie tylko sielanka. Zimą zepsuł się piec, a ja przez dwa dni marzłam pod trzema kocami. Kiedy indziej wichura zerwała dachówki i musiałam prosić sąsiadów o pomoc. Były chwile zwątpienia, łzy i poczucie bezradności.

Jednak z każdym kolejnym dniem czułam się silniejsza. Zaczęłam wierzyć, że mogę jeszcze coś zbudować, że życie nie kończy się po sześćdziesiątce.

Czasami siedzę wieczorem na ganku i patrzę na zachód słońca. Myślę o cioci Zofii, o rodzicach, o wszystkich, których już nie ma. Myślę o Marcie i o tym, jak trudno jest być matką i córką jednocześnie.

Czy dobrze zrobiłam, zostając tutaj? Czy można naprawdę zacząć wszystko od nowa po tylu latach? Może każdy z nas musi kiedyś podjąć decyzję, która wydaje się szalona – tylko po to, żeby odnaleźć siebie na nowo.