Gdy pies przyniósł konia, a rodzinna tajemnica wyszła na jaw – historia z podkarpackiej wsi
Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – bo ja już dawno przestałam krzyczeć – ale mojego psa, Bazyla. Był ranek, mgła snuła się po łąkach za domem, a ja, jak co dzień od śmierci męża, podlewałam pomidory w tunelu. Nagle usłyszałam szczekanie tak rozpaczliwe, że aż upuściłam konewkę. Wybiegłam na podwórko w starych kapciach i szlafroku, serce waliło mi jak młot.
Bazyl biegł w moją stronę, a za nim… koń. Prawdziwy koń, kasztan z białą łatą na pysku. Zatrzymałam się jak wryta. „Bazyl! Co ty wyprawiasz?!” – wrzasnęłam, choć wiedziałam, że to nie on jest tu największą zagadką. Koń stanął przy płocie i patrzył na mnie wielkimi oczami. Bazyl obszczekiwał go z triumfem, jakby właśnie przyprowadził mi prezent na imieniny.
Przez chwilę myślałam, że śnię. Ale nie – koń był prawdziwy. Podszedł do mnie powoli, z ufnością, której nie pamiętałam od lat nawet u ludzi. Wyciągnęłam rękę – pozwolił się pogłaskać. „Skąd ty się tu wziąłeś?” – szepnęłam. Bazyl szczeknął jeszcze raz i usiadł dumnie przy mojej nodze.
Zadzwoniłam do sąsiadki, pani Haliny. „Halina! Ty nie uwierzysz… Koń mi się na podwórku zjawił!” – powiedziałam drżącym głosem. „Może to od Kowalskich? Im się czasem bydło wymyka” – odparła bez cienia zdziwienia. Ale Kowalscy mieli tylko krowy i starego osła.
Przez cały dzień koń chodził za mną krok w krok. Dałam mu owsa i wodę, a on patrzył na mnie tak, jakby znał mnie od zawsze. Wieczorem usiadłam na ganku z herbatą i patrzyłam na niego przez łzy. Od śmierci męża czułam się pusta jak ta stara stodoła za domem. Dzieci wyjechały do miasta – córka do Rzeszowa, syn do Krakowa – i dzwoniły tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowały. „Mamo, przelej mi na czynsz”, „Mamo, możesz zaopiekować się wnukiem przez tydzień?” Ale nikt nie pytał: „Mamo, jak się czujesz?”
Następnego dnia rano znalazłam pod drzwiami kartkę. Drżały mi ręce, gdy ją podnosiłam. Była napisana dziecięcym pismem: „Proszę zaopiekować się Kropką. Ona jest dobra. Ja musiałam odejść.” Podpis: „Ania”.
Serce mi zamarło. Ania… To imię mojej wnuczki. Ale przecież Ania mieszka w Krakowie! Zadzwoniłam do syna.
– Michał, czy Ania jest u was?
– No pewnie, wczoraj była na zajęciach z jazdy konnej… Co się stało?
– Dostałam list od jakiejś Ani… I mam konia na podwórku.
– Mamo, chyba ci się coś pomyliło… Ania jest w domu.
Zawahałam się. Może to przypadek? Może jakaś inna Ania? Ale coś nie dawało mi spokoju.
Przez kolejne dni próbowałam dowiedzieć się czegoś o koniu. Obdzwoniłam wszystkich sąsiadów, weterynarza, nawet sołtysa. Nikt nie zgubił konia. Kropka została ze mną.
Z czasem zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Bazyl stał się niespokojny – nocami szczekał na stodołę. Pewnej nocy usłyszałam szelest za oknem. Wzięłam latarkę i wyszłam na podwórko. W świetle zobaczyłam postać – dziewczynkę skuloną przy ścianie stodoły.
– Kto tam?!
Dziewczynka spojrzała na mnie wielkimi oczami.
– Proszę pani… Ja tylko chciałam zobaczyć Kropkę…
Była brudna, wychudzona, miała rozczochrane włosy i podarte spodnie.
– Jak masz na imię?
– Ania.
Zamarłam.
– Skąd jesteś?
– Z Przemyśla… Uciekłam z domu dziecka.
Zrobiło mi się słabo. Zaprosiłam ją do środka, dałam herbatę i kanapkę z serem.
– Dlaczego uciekłaś?
– Bo tam mnie bili… A Kropka była jedyną przyjaciółką w stadninie. Zabrali ją do rzeźni… Uratowałam ją i przyszłyśmy tutaj.
Łzy napłynęły mi do oczu. Przypomniały mi się własne dzieciństwo i matka pijaczka, która zostawiała mnie głodną na całe dni.
– Zostaniesz u mnie – powiedziałam stanowczo.
Ale życie nie jest bajką. Następnego dnia przyjechała policja – ktoś widział dziewczynkę na moim podwórku i zadzwonił po mundurowych.
– Pani Jadwiga Nowak? Proszę otworzyć drzwi!
Serce waliło mi jak oszalałe.
– Dzień dobry… Mamy zgłoszenie o zaginionej dziewczynce z domu dziecka w Przemyślu. Czy może pani coś wiedzieć?
Spojrzałam na Anię skuloną za moimi plecami.
– Tak… Jest u mnie. Ale proszę jej nie zabierać! Ona nie chce tam wracać!
Policjant spojrzał na mnie surowo.
– Musimy to wyjaśnić.
Ania zaczęła płakać.
– Proszę pani! Proszę ich nie słuchać! Tam jest źle!
Policjant westchnął ciężko.
– Pani Jadwigo, rozumiem pani troskę… Ale musimy zawiadomić opiekę społeczną.
Pojechali razem z Anią do miasta. Zostałam sama z Kropką i Bazylem. Przez kilka dni nie mogłam spać ani jeść – czułam się winna i bezradna jak wtedy, gdy umarł mój mąż.
Po tygodniu zadzwoniła do mnie pracownica opieki społecznej.
– Pani Jadwigo… Chciałabym porozmawiać o Ani.
– Co z nią?
– Trafiła do rodziny zastępczej w sąsiedniej wsi. Ale bardzo chce panią widywać… Czy zgodzi się pani zostać jej rodziną zaprzyjaźnioną?
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Oczywiście! Zrobię wszystko dla tej dziewczynki!
Od tego dnia Ania zaczęła przyjeżdżać do mnie co weekend. Razem opiekowałyśmy się Kropką i Bazylem, piekłyśmy ciasta i rozmawiałyśmy godzinami o życiu – o tym dobrym i tym złym.
Któregoś dnia Ania zapytała:
– Proszę pani… Czy pani kiedyś była samotna?
– Byłam… I bardzo bolało.
– Ja też byłam… Ale teraz już nie jestem.
Przytuliła mnie mocno. Poczułam wtedy coś, czego nie czułam od lat – sens istnienia.
Czasem myślę: czy to przypadek sprawił, że koń pojawił się na moim podwórku? Czy może los daje nam drugą szansę wtedy, gdy najmniej się tego spodziewamy? A wy – wierzycie w takie znaki?