Jak próbowałam powstrzymać nieproszonych kuzynów, którzy wpadali na każdą naszą rodzinną uroczystość

„Znowu oni!” – wyszeptałam, patrząc przez firankę na srebrnego Opla Astrę, który właśnie zatrzymał się przed naszym blokiem na warszawskim Bemowie. Był środek listopada, a ja marzyłam tylko o spokojnej sobocie z rodzicami i młodszą siostrą. Zamiast tego, po raz czwarty w tym roku, ciocia Grażyna i wujek Zbyszek postanowili nas „zaskoczyć”. Dzwonek zadźwięczał przeciągle, a ja poczułam znajome ukłucie w żołądku. Mama już była przy drzwiach, z tym swoim wymuszonym uśmiechem, który rezerwowała tylko na takie okazje.

– Martyna, otwórz im, proszę! – zawołała z kuchni, gdzie kończyła pierogi na obiad.

Westchnęłam ciężko i pociągnęłam za klamkę.

– Ooo, Martynka! – ciocia Grażyna już wpychała mi do rąk reklamówkę z resztkami drożdżowego ciasta. – My tylko na chwilkę! – zapewniła, choć dobrze wiedziałam, że „chwilka” u nich oznaczała minimum trzy godziny.

Wujek Zbyszek już rozglądał się po mieszkaniu, jakby szukał wolnego miejsca przed telewizorem.

– Nie spodziewaliśmy się was… – zaczęłam niepewnie.

– A bo my byliśmy na cmentarzu na Woli, to pomyśleliśmy: wpadniemy! – przerwała mi ciocia. – Nic nie jedliśmy od rana!

Zamknęłam drzwi za nimi i spojrzałam na mamę, która już wyciągała dodatkowe talerze. Tata siedział przy stole z gazetą, milczący jak zawsze w takich sytuacjach. Moja siostra Ola tylko przewróciła oczami i zniknęła w swoim pokoju.

To nie był pierwszy raz. Odkąd pamiętam, kuzyni z Pruszkowa pojawiali się u nas bez zapowiedzi – na święta, urodziny, a nawet zwykłe niedzielne obiady. Nigdy nie przynosili nic poza starym ciastem i narzekaniami na życie. Po ich wyjściu zostawał bałagan i poczucie rozgoryczenia.

Kiedyś próbowałam porozmawiać o tym z mamą.

– Mamo, może powinnaś im powiedzieć, żeby dzwonili wcześniej? – zaproponowałam ostrożnie.

Spojrzała na mnie tak, jakbym zaproponowała zdradę rodziny:

– Martyna, to rodzina. Nie można ich tak po prostu odprawić. Co ludzie powiedzą?

Ale ja miałam już dość. Każda próba zaplanowania czegoś miłego kończyła się niespodziewanym najazdem kuzynów. Z czasem zaczęłam czuć lęk za każdym razem, gdy słyszałam samochód pod blokiem.

W końcu postanowiłam działać. Zbliżały się osiemnaste urodziny Oli. Miałyśmy zaprosić tylko jej przyjaciółki ze szkoły. Wszystko było dopięte na ostatni guzik: tort z ulubionej cukierni, balony w kształcie kotów, muzyka z playlisty Oli. Mama była sceptyczna:

– Oby tylko Grażyna nie przyszła…

Oczywiście, dokładnie o siedemnastej zadzwonił dzwonek. Spojrzałam przez wizjer – ciocia Grażyna i wujek Zbyszek z szerokimi uśmiechami.

– Martyna, otwórz! – krzyknęła mama z kuchni.

Tym razem nie posłuchałam. Otworzyłam drzwi tylko na łańcuch.

– Ciociu Grażyno, wujku Zbyszku… dziś Ola ma urodziny tylko dla koleżanek ze szkoły. Nie spodziewaliśmy się was. Może spotkamy się innym razem?

Ciocia spojrzała na mnie jakbym ją spoliczkowała.

– To my już nie jesteśmy rodziną? Ładnie to tak? Zapomnijcie o naszych prezentach!

Wujek coś mruknął o „dzisiejszej młodzieży bez szacunku”. Zamknęłam drzwi z trzęsącymi się rękami.

Mama wybiegła z kuchni:

– Co ty zrobiłaś?! Wstyd przed rodziną!

– Mamo, to dzień Oli! Czy nie mamy prawa do własnego spokoju?

Tata milczał, ale pierwszy raz widziałam jak kiwa głową.

Tamtego wieczoru mama nie odzywała się do mnie słowem. Ola podziękowała mi za uratowanie imprezy. Ale czułam się okropnie – jakbym złamała jakąś niewidzialną rodzinną przysięgę.

Przez kolejne tygodnie ciocia Grażyna nie dzwoniła. Ani wujek Zbyszek. Mama była przygnębiona i powtarzała: „Co powie babcia? Co powiedzą sąsiedzi?”

Ale po raz pierwszy poczułam spokój. Niedziele były ciche, mogliśmy jeść obiad bez strachu przed dzwonkiem do drzwi. Tata zaczął opowiadać dowcipy przy stole. Ola zapraszała koleżanki bez lęku przed niespodziewanymi gośćmi.

Aż przyszedł Wielkanocny Poniedziałek. Babcia Halina zaprosiła nas do siebie na Mokotów. Wszyscy tam byli – także ciocia Grażyna i wujek Zbyszek. Gdy weszłam do salonu, ciocia spojrzała na mnie znad okularów:

– Ooo, nasza nowoczesna Martynka! Rodzinę ma za nic!

Wszyscy się roześmiali, ale czułam jak płoną mi policzki.

Później babcia pociągnęła mnie do kuchni:

– Martynka… wiem, że ci ciężko. Ale czasem trzeba wybierać między własnym spokojem a spokojem rodziny. Uważaj tylko, żeby nie stracić jednego przez drugie.

Te słowa dźwięczały mi w głowie przez wiele dni. Czy byłam egoistką? Czy po prostu postawiłam granice, których wszyscy potrzebowaliśmy?

Dziś już nie boję się dzwonka do drzwi. Nauczyłam się mówić „nie” bez wyrzutów sumienia. Ale nadal pytam siebie: gdzie kończy się obowiązek wobec rodziny, a zaczyna prawo do własnego życia?

A wy? Jak stawiacie granice rodzinie? Czy można być szczerym bez ranienia tych, których kochamy?