Jak walczyliśmy o własny dom: Życie pod jednym dachem z teściową
— Znowu nie zamknęłaś okna w kuchni! — głos pani Marii przeszył ciszę poranka jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zebrać myśli po kolejnej nieprzespanej nocy. Mark jeszcze spał, a ja już czułam ciężar dnia na swoich barkach.
— Przepraszam, zapomniałam — odpowiedziałam cicho, nie patrząc jej w oczy. Wiedziałam, że to nie koniec. Pani Maria zawsze znajdowała powód, by mi coś wytknąć: źle ułożone sztućce, za mało soli w zupie, za głośno nastawiona pralka.
Od dnia naszego ślubu minęły trzy miesiące. Mieliśmy z Markiem marzenia o własnym mieszkaniu, ale kredyt był poza naszym zasięgiem. Mark pracował w warsztacie samochodowym, ja byłam nauczycielką w podstawówce. Jego mama zaproponowała, żebyśmy zamieszkali u niej — „na chwilę”, jak mówiła. Ta chwila trwała już kwartał i z każdym dniem czułam się coraz bardziej obco we własnym życiu.
Wieczorem, gdy Mark wrócił z pracy, próbowałam z nim porozmawiać.
— Marek, musimy coś zrobić. Ja już nie daję rady… — zaczęłam nieśmiało.
— Wiem, kochanie. Ale mama się stara. Ona po prostu… taka jest. — Uśmiechnął się blado i pocałował mnie w czoło. — Dajmy jej trochę czasu.
Czas jednak nie działał na naszą korzyść. Z każdym dniem napięcie rosło. Pani Maria coraz częściej komentowała nasze decyzje: „Po co wam tyle tych książek? Przecież to tylko zbieracze kurzu.” Albo: „Nie powinniście tyle wydawać na jedzenie. Za moich czasów gotowało się z tego, co było.”
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Marka z mamą przez cienką ścianę.
— Mamo, proszę cię, daj nam trochę swobody. To nasze życie.
— Twoje życie? A kto ci je zapewnia? Gdyby nie ja, mieszkalibyście pod mostem! — odpowiedziała ostro.
Zacisnęłam pięści pod kołdrą. Czułam się jak intruz w jej domu, a jednocześnie jak więzień własnych marzeń o rodzinie.
Najgorsze były weekendy. Wtedy pani Maria organizowała „rodzinne obiady”, na które zapraszała całą rodzinę: ciotkę Halinę, kuzyna Pawła i jego żonę Anię. Siedziałam przy stole jak na przesłuchaniu.
— A kiedy wnuki? — pytała ciotka Halina, a pani Maria przewracała oczami.
— Najpierw niech się nauczą gotować rosół — mruczała pod nosem.
Po jednym z takich obiadów wybiegłam do ogrodu i rozpłakałam się jak dziecko. Marek znalazł mnie po chwili.
— Nie dam rady tak dłużej — powiedziałam przez łzy. — Albo coś się zmieni, albo… albo nie wiem.
Marek objął mnie mocno.
— Znajdę dodatkową pracę. Wynajmiemy coś, choćby kawalerkę na obrzeżach miasta. Nie chcę cię stracić przez to wszystko.
Następne tygodnie były walką o każdy grosz i każdą chwilę prywatności. Marek dorabiał wieczorami jako kierowca dostawczy. Ja brałam korepetycje po lekcjach. Pani Maria patrzyła na nas z mieszaniną żalu i gniewu.
— Po co wam to wszystko? Przecież tu macie wszystko! — powtarzała codziennie.
Ale my już wiedzieliśmy: wolność jest ważniejsza niż wygoda.
W końcu nadszedł dzień wyprowadzki. Spakowaliśmy rzeczy do dwóch walizek i kilku kartonów. Pani Maria stała w progu kuchni, ze ściereczką w dłoni.
— I co teraz? Myślicie, że będzie wam lepiej? — zapytała chłodno.
— Musimy spróbować sami — odpowiedział Marek spokojnie.
W nowym mieszkaniu było ciasno i zimno, ale pierwszy raz od miesięcy poczułam się lekko. Wieczorem usiedliśmy na podłodze z kubkami herbaty.
— Dziękuję ci, że walczyłeś o nas — powiedziałam cicho.
Marek uśmiechnął się szeroko.
— Teraz zaczynamy naprawdę żyć.
Czasem odwiedzamy panią Marię. Bywa chłodna, ale widzę w jej oczach cień dumy. Może kiedyś zrozumie, że miłość to też umiejętność puszczania wolno?
Czy naprawdę trzeba przejść przez tyle bólu i łez, żeby nauczyć się być razem? Czy każda rodzina musi walczyć o swój dom tak zaciekle jak my?