Kiedy wszystko wali się naraz: historia o winie, przebaczeniu i drugim początku
Telefon zadzwonił o czwartej nad ranem. Zerwałam się z łóżka, serce waliło mi jak młot. – Halo? – wyszeptałam, czując, jak głos więźnie mi w gardle. Po drugiej stronie usłyszałam tylko szloch mojej matki. – Aniu… Staś… Staś miał wypadek…
Od tego momentu świat przestał istnieć. Mój mąż, Staś Maj, wracał z nocnej zmiany w kopalni pod Katowicami. Zawsze powtarzał, że nie boi się ciemności ani zmęczenia, ale tej nocy ktoś inny nie wyhamował na czerwonym świetle. Staś zginął na miejscu. Zostałam sama z dwójką dzieci i kredytem na mieszkanie w bloku z wielkiej płyty.
Nie pamiętam pogrzebu. Pamiętam tylko zimne dłonie mojej córki Julki, która ściskała mnie za rękaw płaszcza i pytała szeptem: – Mamo, czy tata wróci? Syn, Michał, miał wtedy trzynaście lat i udawał twardziela. Ale w nocy słyszałam jego płacz przez cienką ścianę.
Matka przyjechała do nas na kilka dni. Zamiast wsparcia dostałam jednak tylko wyrzuty: – Gdybyś nie namówiła Stasia na tę zmianę… Gdybyś lepiej pilnowała domowego budżetu…
Nie miałam siły się bronić. Ojciec milczał, patrzył w telewizor, jakby tam szukał odpowiedzi na pytania, których nikt nie zadawał na głos.
Po pogrzebie zostałam sama z dziećmi i długami. Pracowałam w sklepie spożywczym na osiedlu. Kierowniczka, pani Teresa, była surowa: – Anka, nie możesz się rozklejać przy klientach! Ludzie nie chcą widzieć twoich łez przy kasie!
Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i liczyłam każdy grosz. Michał zaczął wracać coraz później do domu. Julka przynosiła ze szkoły uwagi: „Pani córka jest zamknięta w sobie, nie rozmawia z dziećmi”.
Pewnego dnia znalazłam pod poduszką Michała paczkę papierosów i list od wychowawcy: „Pani syn wdaje się w bójki”.
– Michał! – krzyknęłam, gdy wrócił do domu. – Co to ma znaczyć?!
Wzruszył ramionami i rzucił mi spojrzenie pełne pogardy:
– Może gdyby tata żył, nie musiałbym się sam bronić!
Zatkało mnie. Poczułam się winna wszystkiemu: śmierci Stasia, długom, samotności dzieci.
Wieczorem zadzwoniła siostra Stasia, Renata. – Aniu, może Michał powinien zamieszkać u nas na jakiś czas? U nas na wsi miałby spokój…
Poczułam ukłucie zazdrości i wstydu. Czy naprawdę nie radzę sobie nawet z własnym synem?
– Nie! – odpowiedziałam ostro. – To moja rodzina! Sama sobie poradzę!
Ale nocą płakałam w poduszkę, modląc się o cud.
Wkrótce potem przyszło pismo z banku: „Zaległość w spłacie kredytu”. Zaczęli dzwonić windykatorzy. W sklepie pani Teresa zaczęła mnie śledzić:
– Anka, masz kasę niezgodną o pięćdziesiąt złotych…
Nie miałam siły tłumaczyć, że to przez zmęczenie pomyliłam się na kasie.
W końcu przyszedł dzień, kiedy wszystko się zawaliło.
Michał nie wrócił na noc do domu. Julka dostała wysokiej gorączki. Zadzwoniłam po pogotowie i po matkę. Matka przyjechała i zamiast pomóc, zaczęła krzyczeć:
– Widzisz?! Mówiłam ci! Nie radzisz sobie! Oddaj dzieci Renacie!
Wtedy wybuchłam:
– To ty mnie nigdy nie wspierałaś! Zawsze tylko krytykowałaś! Nawet po śmierci Stasia nie potrafisz być matką!
Matka spoliczkowała mnie pierwszy raz od lat.
Julka leżała blada na łóżku, a ja czułam się jak najgorsza matka świata.
Następnego dnia Michał wrócił do domu z podbitym okiem.
– Byłem u taty na cmentarzu – powiedział cicho.
Usiadłam obok niego na łóżku.
– Synku… Przepraszam cię za wszystko. Nie umiem być taka jak tata…
Michał wtulił się we mnie pierwszy raz od miesięcy.
– Ja też przepraszam, mamo…
Od tamtej pory zaczęliśmy rozmawiać. O Stasiu, o strachu przed przyszłością, o tym, że czasem trzeba prosić o pomoc.
Zadzwoniłam do Renaty i poprosiłam ją o wsparcie. Przyjechała z mężem i przez kilka tygodni pomagali nam ogarnąć sprawy finansowe. Pomogli mi znaleźć lepszą pracę w hurtowni spożywczej.
Julka powoli wracała do siebie. Michał przestał uciekać z domu.
Ale relacje z moją matką były nadal napięte. Próbowałam do niej dzwonić, ale odbierała rzadko i mówiła chłodno:
– Dzieciom trzeba dawać przykład siły, Aniu.
– A może czasem trzeba pokazać słabość? – odpowiedziałam pewnego dnia i rozłączyłam się.
Dziś mija dwa lata od śmierci Stasia. Nadal boli. Ale nauczyłam się prosić o pomoc i przebaczać – sobie i innym.
Czasem patrzę na swoje dzieci i zastanawiam się: czy można odbudować rodzinę na gruzach dawnych marzeń? Czy wy też mieliście momenty, kiedy wszystko waliło się naraz? Jak sobie wtedy poradziliście?