Kiedy życie traci barwy: Historia Pawła, który szukał sensu w świecie bez zrozumienia
— Paweł, znowu siedzisz przy tych swoich obrazkach? — głos ojca przebił się przez ciszę kuchni, jakby ktoś rozbił szybę. — Może byś w końcu zrobił coś pożytecznego? Zobacz, jak wygląda dom. Matka sama wszystkiego nie ogarnie.
Zacisnąłem dłonie na pędzlu. Farba skapnęła na podłogę, zostawiając ślad, który zaraz zetrę, zanim ktoś zauważy. W moim rodzinnym domu w Sieradzu sztuka była czymś podejrzanym, czymś, co robi się po kryjomu, jakby to był grzech. Ojciec — Janusz — całe życie pracował w zakładzie mięsnym. Matka — Halina — sprzątała w szkole. Dla nich świat był prosty: praca, rachunki, niedzielny rosół. Ja byłem tym, który nie pasował.
— Tato, ja… — zacząłem nieśmiało.
— Co ty? Znowu będziesz gadał o tych swoich wystawach? Kto cię tu doceni? — przerwał mi z goryczą.
Wyszedłem na podwórko. Pachniało mokrą ziemią po deszczu. W oddali słychać było szczekanie psa sąsiadów i stukot pociągu na torach. Czułem się jak więzień w klatce zbudowanej z oczekiwań innych ludzi.
Moje życie przypominało płótno, na którym ktoś rozlał szarość. Każdy dzień taki sam: rano kawa, potem praca w sklepie spożywczym u pana Zbyszka, popołudniu malowanie w małym pokoiku na poddaszu. Czasem przychodziła Magda — moja młodsza siostra. Ona jedna rozumiała, że malowanie to dla mnie coś więcej niż hobby.
— Paweł, nie przejmuj się tatą — mówiła cicho. — On po prostu nie rozumie. Ale ja widziałam twoje obrazy… Są piękne.
Uśmiechałem się wtedy smutno. Magda miała 17 lat i marzyła o wyjeździe do Łodzi na studia. Ja miałem 27 i czułem się, jakbym ugrzązł na zawsze w tym miasteczku.
Pewnego dnia wydarzyło się coś, co zmieniło wszystko. Przyszedł list z Warszawy — zaproszenie na konkurs młodych artystów. Serce mi zabiło mocniej. To była szansa! Ale kiedy pokazałem list rodzicom, ojciec tylko machnął ręką.
— Warszawa? A kto cię tam utrzyma? Myślisz, że będziesz żył z malowania? Zejdź na ziemię, synu.
Matka patrzyła na mnie ze smutkiem.
— Pawełku… Może lepiej zostań tu z nami? Wiesz, jak ojciec się denerwuje…
Czułem się rozdarty. Z jednej strony pragnienie wyrwania się stąd, z drugiej — poczucie winy wobec rodziny. Przez kilka nocy nie spałem. Malowałem jak w transie: obrazy pełne burzliwych kolorów, których nikt tu nie rozumiał.
W końcu zdecydowałem się jechać. Magda pomogła mi spakować obrazy do starej walizki po dziadku.
— Dasz radę — szepnęła na pożegnanie.
Podróż do Warszawy była jak wejście do innego świata. Tłum ludzi na Dworcu Centralnym, światła miasta, zapach kawy i spalin. W galerii czułem się jak intruz — inni artyści rozmawiali o inspiracjach z Paryża czy Berlina, a ja miałem tylko swoje obrazy i tęsknotę za czymś więcej.
Jurorzy przeszli obok moich prac obojętnie. Jeden z nich — kobieta w czerwonych okularach — zatrzymała się na chwilę.
— Skąd jesteś?
— Z Sieradza — odpowiedziałem cicho.
Uśmiechnęła się lekko.
— W twoich obrazach jest dużo bólu… Ale też nadziei. Nie przestawaj malować.
Nie wygrałem konkursu. Wróciłem do domu z poczuciem porażki. Ojciec nawet nie zapytał, jak poszło. Matka podała mi herbatę i pogładziła po głowie.
— Może to nie dla ciebie…
Przez kilka tygodni nie malowałem niczego. Każdy dzień był cięższy od poprzedniego. Zacząłem unikać ludzi, nawet Magdy. Czułem się pusty.
Pewnej nocy usłyszałem kłótnię rodziców:
— On nigdy nie będzie normalny! — krzyczał ojciec.
— Daj mu spokój! To nasz syn! — płakała matka.
Wtedy coś we mnie pękło. Wyszedłem na poddasze i zacząłem malować obraz inny niż wszystkie: dom rodzinny otoczony czernią, ale w oknie — mały płomień światła. Malowałem całą noc.
Rano Magda weszła do pokoju i spojrzała na płótno.
— To jesteś ty — powiedziała cicho. — Ty jesteś tym światłem.
Postanowiłem wysłać ten obraz do lokalnej gazety z krótkim listem o tym, jak trudno być innym w małym mieście. Ku mojemu zdziwieniu redaktor zadzwonił i poprosił o wywiad.
Po publikacji odezwało się kilku ludzi z okolicy: nauczycielka plastyki, bibliotekarka, nawet sąsiad spod piątki. Okazało się, że nie jestem sam ze swoją innością.
Ojciec długo milczał. Dopiero po kilku tygodniach przyszedł do mojego pokoju i usiadł ciężko na łóżku.
— Wiesz… Może nie rozumiem tego twojego świata… Ale widzę, że ci zależy. Przepraszam.
Nie odpowiedziałem od razu. Łzy same napłynęły mi do oczu.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba przejść przez ciemność, żeby zobaczyć własne światło. Czy warto walczyć o siebie nawet wtedy, gdy cały świat mówi ci „nie”? Czy wy też kiedyś czuliście się obcy we własnym domu?