Małżeństwo przez przypadek: Jak bielizna i upór zmieniły moje życie
— Zakładaj szybko majtki i wychodź! Za pięć minut będę pod twoją klatką! — warknąłem do słuchawki, gdy tylko odebrała. Prawdę mówiąc, z tymi majtkami to tylko tak, dla żartu. Myślałem, że się zaśmieje. A ona nagle zamilkła, a potem szepnęła: — Skąd wiesz, że jeszcze ich nie założyłam?
W tej chwili poczułem, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. To był ten rodzaj ciszy, który zwiastuje kłopoty. Znam Martę od liceum, zawsze była uparta jak osioł i miała cięty język. Ale tego dnia wszystko było inne. Może dlatego, że to był dzień po naszej pierwszej poważnej kłótni.
Wyszedłem z mieszkania trzaskając drzwiami. Winda oczywiście nie działała, więc zbiegałem po schodach, przeklinając pod nosem. Przez całą drogę do niej zastanawiałem się, czy to wszystko ma jeszcze sens. Przecież nie tak miało wyglądać moje życie po trzydziestce. Miałem mieć stabilną pracę, żonę z wyboru, a nie z przypadku, i psa, który nie gryzie sąsiadów.
Kiedy podjechałem pod jej blok, Marta już czekała. Stała na chodniku w tej swojej czerwonej kurtce, z włosami rozczochranymi jakby właśnie wyszła z łóżka. Patrzyła na mnie z wyrzutem.
— Naprawdę musiałeś dzwonić z takim tekstem? — zapytała cicho.
— Przepraszam — mruknąłem. — Chciałem tylko rozładować napięcie.
— To nie jest śmieszne — odpowiedziała i wsiadła do auta bez słowa.
Ruszyliśmy w stronę urzędu stanu cywilnego. Tak, dobrze czytasz — urzędu stanu cywilnego. Bo tego dnia mieliśmy podpisać papiery. Nie dlatego, że byliśmy zakochani po uszy czy planowaliśmy wspólne życie od zawsze. Po prostu… wyszło jakoś tak.
Wszystko zaczęło się dwa miesiące wcześniej na weselu mojej kuzynki. Marta była moją osobą towarzyszącą, bo moja mama nie mogła znieść myśli, że przyjdę sam. Po kilku kieliszkach wódki zaczęliśmy żartować o tym, jak to wszyscy wokół nas się żenią i wychodzą za mąż. Ktoś rzucił: „A wy kiedy?” A my — żeby nie być gorsi — odpowiedzieliśmy: „Za dwa miesiące!” Wszyscy się śmiali, a my… no cóż, chyba trochę za bardzo weszliśmy w tę rolę.
Potem zaczęły się telefony od rodziny: „No to kiedy zaproszenia?”, „Czy już wybraliście salę?”. Mama Marty przyniosła jej nawet katalog z sukniami ślubnymi. Z początku chcieliśmy się wycofać, ale oboje byliśmy zbyt uparci, żeby przyznać się do żartu. Każde z nas czekało, aż drugie powie „dość”.
I tak oto siedzieliśmy teraz w samochodzie, jadąc na własny ślub. W milczeniu.
W urzędzie było zimno i pachniało starym papierem. Urzędniczka spojrzała na nas znad okularów:
— Państwo młodzi?
— Tak — odpowiedzieliśmy równocześnie.
Podpisałem dokumenty z drżącą ręką. Marta patrzyła gdzieś w bok. Po wszystkim wyszliśmy na zewnątrz i przez chwilę staliśmy w milczeniu.
— To co teraz? — zapytałem.
— Nie wiem — odpowiedziała Marta. — Chyba wracam do domu.
I tak właśnie zostałem mężem przez przypadek. Przez głupi żart i jeszcze głupszą dumę.
Pierwsze tygodnie były dziwne. Mieszkaliśmy osobno, spotykaliśmy się tylko wtedy, gdy trzeba było coś załatwić: zmienić nazwisko w banku, odebrać list polecony dla „państwa Nowaków” (tak, Nowakowie — bardziej polskiego nazwiska chyba nie mogliśmy dostać). Rodzina była zachwycona: „Jacy wy jesteście szczęśliwi!”, „W końcu ktoś cię ustatkował!” — mówiła moja mama.
A my? My graliśmy dalej tę farsę. Udawaliśmy przed wszystkimi, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Ale wieczorami każde z nas wracało do swojego mieszkania i zastanawiało się: „Co ja właściwie zrobiłem?”
Pewnego dnia Marta zadzwoniła do mnie o drugiej w nocy:
— Możesz przyjechać?
Nie pytałem dlaczego. Po prostu pojechałem.
Siedziała na podłodze w kuchni, płakała.
— Co się stało? — zapytałem cicho.
— Mama powiedziała mi dzisiaj, że jestem największym rozczarowaniem jej życia — wyszeptała.
Usiadłem obok niej i objąłem ją ramieniem. Po raz pierwszy poczułem coś więcej niż tylko irytację czy zmęczenie tą całą sytuacją. Poczułem… współczucie? Może nawet czułość?
Od tamtej nocy zaczęliśmy rozmawiać szczerze. O tym, czego się boimy, czego chcemy od życia i od siebie nawzajem. Okazało się, że oboje jesteśmy cholernie samotni i zmęczeni udawaniem przed światem.
Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu — nie dlatego, że musieliśmy, ale dlatego, że chcieliśmy. Oglądaliśmy razem filmy, gotowaliśmy obiady (Marta robi najlepsze pierogi ruskie na świecie), chodziliśmy na długie spacery po parku Skaryszewskim.
Ale życie nie jest bajką. Pewnego dnia dostałem telefon od swojej mamy:
— Słyszałam, że Marta szuka pracy? Może powinna pomyśleć o czymś „bardziej kobiecym”?
Zacisnąłem pięści ze złości.
— Mamo, Marta jest dorosła i sama zdecyduje!
Po tej rozmowie długo nie mogłem dojść do siebie. Wiedziałem jednak jedno: jeśli mamy być razem naprawdę, musimy nauczyć się stawiać granice rodzinie i… sobie nawzajem.
Z czasem zaczęliśmy mówić głośno o swoich potrzebach i lękach. Były łzy, krzyki i trzaskanie drzwiami. Ale były też chwile bliskości i śmiechu.
Dziś minął rok od naszego przypadkowego ślubu. Nadal nie wiem, czy jesteśmy idealnym małżeństwem — pewnie nie. Ale wiem jedno: czasem życie pisze dla nas scenariusze lepsze niż te, które sami byśmy wymyślili.
Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy nie zażartował z tych majtek przez telefon, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy przypadek może być początkiem czegoś prawdziwego? Może to właśnie upór i codzienne drobiazgi budują prawdziwe uczucia? Co o tym myślicie?