„Mam 60 lat i sama złożyłam pozew o rozwód. Chcę wreszcie żyć po swojemu” – wyznanie Marii, które wstrząsnęło całą rodziną
– Mamo, co ty robisz? – głos mojej córki Anny drżał, gdy zobaczyła mnie z walizką przy drzwiach. Stałam tam, trzymając w ręku dokumenty rozwodowe, a serce waliło mi jak młotem. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywał tylko cichy szum lodówki. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie bez słowa.
– Odchodzę, Aniu. Nie mogę już tak dłużej – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
W jej oczach pojawił się szok, potem gniew. – Po tylu latach? Przecież tata cię kocha! – krzyknęła.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przez całe życie byłam tą „dobrą żoną”, która gotuje, sprząta, dba o dom i dzieci. Zawsze na drugim planie, zawsze z uśmiechem, nawet gdy bolały mnie plecy albo kiedy miałam ochotę po prostu wyjść i nie wracać. Mój mąż, Andrzej, nigdy nie pytał, jak się czuję. Oczekiwał obiadu na stole, czystych koszul i tego, że będę się uśmiechać do jego kolegów podczas rodzinnych spotkań.
Pamiętam pewien wieczór sprzed kilku miesięcy. Siedzieliśmy przy stole, a ja podawałam zupę. Andrzej nawet nie spojrzał na mnie. – Znowu rosół? – mruknął z niezadowoleniem.
– Może byś sam coś ugotował? – odważyłam się wtedy powiedzieć.
Spojrzał na mnie jak na wariatkę. – Przecież ty jesteś od tego – rzucił i wrócił do oglądania telewizji.
Tamtego wieczoru długo płakałam w łazience. Wtedy pierwszy raz pomyślałam: „A co jeśli mogłabym żyć inaczej?”
Zawsze byłam dla wszystkich. Dla dzieci – Anny i Pawła – byłam opoką. Dla Andrzeja – służącą i powierniczką jego problemów. Dla sąsiadów – tą, która zawsze pożyczy cukier albo pomoże z wniesieniem zakupów. Ale kto był dla mnie?
Kiedy dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, zostałam sama z Andrzejem i jego wiecznym niezadowoleniem. Próbowałam rozmawiać: „Może pojedziemy gdzieś razem? Może pójdziemy do kina?”
– Po co? W domu najlepiej – odpowiadał zawsze.
Zaczęłam czuć się jak cień we własnym domu. Każdy dzień był taki sam: zakupy, gotowanie, sprzątanie, pranie. Nawet kiedy zachorowałam na grypę i ledwo stałam na nogach, Andrzej tylko zapytał: „A obiad będzie?”
Któregoś dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Halina. Przyniosła ciasto i usiadła ze mną przy stole.
– Mario, ty się wykończysz przy tym wszystkim. Kiedy ostatnio zrobiłaś coś dla siebie?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Wtedy zaczęłam myśleć o rozwodzie. Bałam się tej myśli jak ognia. Co ludzie powiedzą? Co dzieci pomyślą? Ale potem przyszła refleksja: a co ze mną? Czy naprawdę chcę umrzeć jako kobieta, która nigdy nie była szczęśliwa?
Rozmowa z Anną była najtrudniejsza.
– Mamo, przecież tata nie pije, nie bije cię…
– To nie wystarczy, Aniu – przerwałam jej łagodnie. – Ja po prostu nie chcę już być niewidzialna.
Anna płakała długo tej nocy. Paweł zadzwonił do mnie następnego dnia.
– Mamo, czy to naprawdę konieczne? Przecież jesteście razem tyle lat…
– Synku, ja już nie mam siły udawać – odpowiedziałam cicho.
Najgorsze było to poczucie winy. Przez całe życie uczono mnie, że kobieta powinna być cierpliwa i wyrozumiała. Że rodzina jest najważniejsza. Ale nikt nie mówił mi o tym, że ja też jestem ważna.
Kiedy powiedziałam Andrzejowi o rozwodzie, spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Zwariowałaś? Po co ci to?
– Chcę jeszcze trochę pożyć po swojemu – odpowiedziałam spokojnie.
Przez kilka tygodni w domu panowała lodowata cisza. Andrzej przestał się do mnie odzywać. Anna przestała dzwonić. Tylko Paweł czasem pisał krótkie wiadomości: „Mamo, trzymaj się”.
Zaczęłam chodzić na spacery do parku. Kupiłam sobie nową sukienkę – pierwszy raz od lat coś tylko dla siebie. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam panią Zofię, która też przechodziła przez rozwód po pięćdziesiątce.
– To nie jest koniec świata – powiedziała mi pewnego dnia. – To może być początek czegoś dobrego.
Powoli zaczynałam wierzyć, że mam prawo do szczęścia.
Dziś siedzę w swoim małym mieszkaniu na wynajmie i patrzę przez okno na ludzi spieszących się do pracy. Czasem tęsknię za rodziną, za dawnym życiem… Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie być tylko dodatkiem do czyjegoś życia.
Czy naprawdę musimy czekać całe życie, żeby zawalczyć o siebie? Czy kobieta po sześćdziesiątce ma jeszcze prawo do marzeń?