„Matka żyje na mój koszt” — te słowa mnie zmroziły. Historia Marii z Wrocławia
„Matka żyje na mój koszt” — te słowa usłyszałam przez zamknięte drzwi kuchni. Głos mojej córki, Joanny, był ostry jak brzytwa. Stałam w przedpokoju z siatką ziemniaków w ręku, a świat nagle zwęził się do tej jednej chwili. Nie wiedziałam, czy wejść, czy uciec. Zamarłam.
— Mamo, wszystko w porządku? — zapytała wnuczka, Zosia, która właśnie wróciła ze szkoły.
— Tak, kochanie — skłamałam, próbując się uśmiechnąć. — Idź do swojego pokoju, zaraz zrobię ci kakao.
Ale w środku już wiedziałam, że nic nie będzie jak dawniej.
Zawsze byłam tą, która pomagała wszystkim. Po śmierci męża zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na Nowym Dworze we Wrocławiu. Joanna z mężem Bartkiem i dwójką dzieci wprowadzili się do mnie „na chwilę”, kiedy stracili mieszkanie przez kredyt frankowy. Chwilę, która trwała już siedem lat.
Na początku cieszyłam się z gwaru dzieci, z tego, że dom znów tętnił życiem. Gotowałam obiady dla wszystkich, odbierałam wnuki z przedszkola i szkoły, prałam, sprzątałam. Joanna pracowała jako nauczycielka w liceum, Bartek był kierowcą autobusu miejskiego. Często wracali późno, zmęczeni i rozdrażnieni. Ja byłam od wszystkiego — od obiadu po opiekę nad chorym wnukiem.
Z czasem zaczęło mi brakować powietrza. Czułam się jak cień we własnym domu. Nawet moje emerytalne pieniądze szły na wspólne rachunki i zakupy. Nigdy nie żałowałam — przecież to moja rodzina.
Ale tamtego dnia…
— Bartek, ile jeszcze będziemy ją utrzymywać? — usłyszałam Joannę przez drzwi. — Przecież ona nawet nie dokłada się do wszystkiego! Nawet leki kupujemy jej my!
— Daj spokój, Asia… — Bartek próbował ją uciszyć.
— Nie! Ja już mam dosyć! Chcę mieć własny dom! Chcę żyć po swojemu! — krzyczała Joanna.
Stałam jak wryta. Przez chwilę miałam ochotę wejść i wykrzyczeć całą prawdę: ile oddałam im lat życia, ile nocy nie spałam przez ich problemy, ile razy rezygnowałam z własnych potrzeb dla nich. Ale nie weszłam. Odłożyłam siatkę na podłogę i poszłam do swojego pokoju.
Wieczorem Joanna przyszła do mnie z udawaną troską:
— Mamo, wszystko dobrze? Wyglądasz na zmęczoną.
— Tak, jestem trochę zmęczona — odpowiedziałam chłodno.
— Może pojedziesz na kilka dni do cioci Hani do Opola? Odpoczniesz…
Zrozumiałam wtedy: chcą się mnie pozbyć. Byłam dla nich ciężarem.
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, patrząc w sufit. Przypominały mi się czasy, gdy Joanna była małą dziewczynką i tuliła się do mnie po koszmarach nocnych. Gdy płakała po pierwszej miłości i przysięgała, że zawsze będziemy razem. Gdzie to wszystko się podziało?
Następnego dnia podjęłam decyzję. Rano przy śniadaniu powiedziałam:
— Asia, Bartek… Chciałabym porozmawiać.
Spojrzeli na mnie niechętnie.
— Słuchamy — mruknął Bartek.
— Zdecydowałam się wyprowadzić. Wynajmę sobie kawalerkę na Kozanowie. Macie rację — powinnam żyć na własny rachunek.
Joanna pobladła.
— Mamo… przecież nie o to chodziło…
— Właśnie o to chodziło — przerwałam jej. — Nie chcę być ciężarem. Poradzicie sobie beze mnie.
W oczach Joanny pojawiły się łzy. Ale nie powiedziała nic więcej.
Przez kolejne dni pakowałam swoje rzeczy w milczeniu. Zosia płakała:
— Babciu, nie odchodź! Kto będzie ze mną robił pierogi?
Przytuliłam ją mocno.
— Zosiu, zawsze możesz do mnie przyjechać. Nauczę cię wszystkiego przez telefon albo na Skype’ie.
Wprowadziłam się do starej kawalerki w bloku z wielkiej płyty. Było ciasno i cicho. Pierwsze noce przepłakałam z samotności i żalu. Czułam się zdradzona przez własne dziecko.
Pieniądze szybko topniały — czynsz, rachunki, leki (które przecież kupowałam sama!), jedzenie… Emerytura ledwo wystarczała na podstawowe potrzeby. Musiałam zacząć oszczędzać nawet na herbacie i chlebie.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z dawnego bloku:
— Mario, słyszałam co się stało… Moja wnuczka szuka kogoś do pomocy w nauce matematyki. Ty przecież byłaś księgową! Może dorobisz sobie trochę?
Zgodziłam się bez wahania. Zaczęłam udzielać korepetycji dzieciom z okolicy. Najpierw jednej dziewczynce, potem kolejnym dwóm uczniom. Dzieciaki przychodziły do mojej kawalerki z zeszytami i długopisami, a ja czułam się potrzebna jak dawniej.
Z czasem zaczęłam prowadzić warsztaty rękodzieła w pobliskim domu kultury dla seniorów i dzieciaków z trudnych rodzin. To dawało mi sens i odrobinę radości.
Joanna dzwoniła rzadko. Najczęściej wtedy, gdy coś było jej potrzebne: „Mamo, możesz odebrać Zosię ze szkoły?”, „Mamo, pożyczysz nam trochę pieniędzy do pierwszego?”. Za każdym razem serce mi pękało — bo wiedziałam już, że nie jestem dla niej matką, tylko usługą.
Pewnego dnia przyszła do mnie niespodziewanie.
— Mamo… przepraszam za wszystko — powiedziała cicho, patrząc w podłogę.
Milczałam długo.
— Asia… czy ty naprawdę myślisz, że żyłam na twój koszt?
Zaczęła płakać:
— Nie wiem… Było mi ciężko… Byliśmy zmęczeni… Przepraszam…
Przytuliłam ją bez słowa. Wiedziałam już jednak, że tej rany nic nie zagoi całkiem.
Dziś żyję spokojniej. Mam mniej pieniędzy niż kiedykolwiek wcześniej, ale więcej godności i spokoju ducha niż przez ostatnie lata. Czasem tęsknię za dawnym domem pełnym śmiechu dzieci — ale wiem też, że musiałam postawić granicę.
Czy można naprawdę wybaczyć najbliższym takie słowa? Czy rodzina zawsze znaczy wsparcie? A może czasem trzeba odejść — by ocalić siebie?