Mąż odszedł po 25 latach. Myślałam, że wszystko się skończyło, ale znalazłam miłość tam, gdzie się jej nie spodziewałam

– Naprawdę to mówisz? Po tylu latach? – mój głos drżał, a w oczach miałam łzy. Marek stał w przedpokoju z walizką, nie patrząc mi w oczy.

– Przepraszam, Aniu. Po prostu… już nie potrafię – rzucił cicho, jakby bał się, że głośniej wypowiedziane słowa zranią mnie jeszcze bardziej.

Zamknęły się za nim drzwi. Zostałam sama w naszym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, wśród wspomnień i zdjęć z wakacji nad Bałtykiem, świąt przy stole, dziecięcych rysunków na lodówce. 25 lat. Ćwierć wieku razem. Myślałam, że to już na zawsze.

Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w malignie. Wstawałam rano tylko dlatego, że trzeba było iść do pracy. W pracy trzymałam się kurczowo rutyny – kawa o ósmej, raporty do południa, rozmowy z klientami. W domu czekała cisza. Dzieci już dorosłe – Ola studiowała w Krakowie, Michał pracował w Gdańsku. Dzwonili, martwili się, ale nie chciałam ich obciążać swoim bólem.

Wieczorami siadałam na kanapie z kubkiem herbaty i patrzyłam w okno. Czasem płakałam bezgłośnie, czasem krzyczałam w poduszkę. Pytałam siebie: „Co zrobiłam źle? Dlaczego?” Przecież byliśmy szczęśliwi… A może tylko ja tak myślałam?

Pewnego dnia zadzwoniła Basia – sąsiadka z piętra niżej. Zawsze była serdeczna, choć nie przyjaźniłyśmy się bliżej.

– Aniu, wiem, że ci ciężko. Chodź do mnie na herbatę. Pogadamy – powiedziała ciepło.

Nie chciałam wychodzić z domu, ale coś mnie tknęło. Poszłam. Basia nie pytała o Marka. Opowiadała o swoich wnukach, o nowym serialu w telewizji, o tym, jak upiekła szarlotkę według starego przepisu mamy. Siedziałyśmy razem do późna. Poczułam ulgę – pierwszy raz od miesięcy ktoś traktował mnie normalnie.

Zaczęłam częściej wychodzić z domu. Na zakupy do warzywniaka na rogu, do biblioteki po nową powieść Tokarczuk, na spacery po parku Morskie Oko. Tam spotkałam Piotra.

Piotr był wdowcem od kilku lat. Znałam go z widzenia – mieszkał w sąsiednim bloku, czasem mijaliśmy się na klatce schodowej albo w sklepie spożywczym.

– Dzień dobry, pani Aniu! – zagadnął pewnego popołudnia, gdy siedziałam na ławce z książką.

– Dzień dobry, panie Piotrze – odpowiedziałam uprzejmie.

Usiadł obok mnie. Rozmawialiśmy o pogodzie, o remontach w spółdzielni, o tym, jak bardzo zmieniła się okolica przez ostatnie lata. Było miło i… zwyczajnie. Tak bardzo brakowało mi tej zwyczajności.

Z czasem nasze rozmowy stawały się coraz dłuższe i bardziej osobiste. Piotr opowiadał o swojej żonie Marysi – jak bardzo za nią tęsknił po jej śmierci, jak trudno było mu nauczyć się żyć samemu. Ja opowiadałam o Marku – o tym, jak nagle odszedł i zostawił pustkę.

– Wiesz, Aniu… – powiedział kiedyś Piotr cicho – myślę, że oboje zasługujemy jeszcze na trochę szczęścia.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Przez chwilę poczułam wyrzuty sumienia – czy to nie za wcześnie? Czy nie zdradzam wspomnień o Marku? Ale potem przypomniałam sobie wszystkie samotne wieczory i łzy w poduszkę.

Zaczęliśmy spotykać się częściej – najpierw na kawę w pobliskiej kawiarni, potem na wspólne spacery po Łazienkach. Piotr miał ciepłe dłonie i łagodny głos. Potrafił słuchać bez oceniania.

Pewnego dnia zaprosił mnie do siebie na obiad.

– Upiekłem dla ciebie sernik według przepisu mojej Marysi – powiedział z uśmiechem.

Siedzieliśmy przy stole w jego niewielkim mieszkaniu pełnym książek i rodzinnych zdjęć. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Czułam się spokojna i bezpieczna.

Kiedy Ola przyjechała do domu na weekend, postanowiłam jej powiedzieć o Piotrze.

– Mamo… Ty chyba żartujesz! – wykrzyknęła z niedowierzaniem. – Przecież tata…

– Ola, tata odszedł. Zostawił mnie samą. Nie mogę całe życie żyć przeszłością – odpowiedziałam spokojnie.

Ola płakała długo tego wieczoru. Michał zadzwonił później i powiedział tylko: „Jeśli jesteś szczęśliwa, to ja też będę”.

Nie było łatwo pogodzić się z tym wszystkim – ani mnie, ani dzieciom. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec przeszłości a pragnieniem nowego życia.

Z czasem relacje z Olą i Michałem zaczęły się układać. Zrozumieli, że ich mama też ma prawo do szczęścia.

Któregoś dnia spotkałam Marka przypadkiem na ulicy. Był z nową partnerką – młodszą kobietą o długich blond włosach.

– Cześć, Aniu… – powiedział niepewnie.

– Cześć, Marku – odpowiedziałam spokojnie.

Nie poczułam już bólu ani żalu. Było mi po prostu obojętne.

Dziś wiem jedno: życie potrafi zaskakiwać nawet wtedy, gdy wydaje się, że wszystko już stracone. Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że jeszcze będę szczęśliwa – nie uwierzyłabym.

Czasem pytam siebie: czy można kochać dwa razy w życiu? Czy szczęście naprawdę przychodzi wtedy, gdy najmniej się go spodziewamy? Co wy myślicie?