Mój mąż, sknera: Czy odważę się wybrać siebie?
— Jasmina, po co ci ta nowa sukienka? Przecież masz już jedną czarną — głos Pawła, mojego męża, odbijał się echem od ścian naszej kuchni. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, a w gardle czułam znajome już pieczenie. Chciałam odpowiedzieć, że ta czarna sukienka ma już pięć lat, że materiał się pruje, a ja po prostu marzę o czymś nowym, czymś tylko dla siebie. Ale nie powiedziałam nic. Wiem, jak to się kończy.
Paweł zawsze był oszczędny. Tak mówiła jego mama, kiedy jeszcze byliśmy narzeczonymi. „Pawełek zawsze liczył grosze, taki już jest, Jasminko, ale to dobrze — przynajmniej nie roztrwoni majątku!” — śmiała się wtedy, a ja śmiałam się razem z nią. Wtedy wydawało mi się to nawet urocze. Dziś wiem, że to nie oszczędność, tylko skąpstwo. Skąpstwo, które zżerało nie tylko nasze konto bankowe, ale i mnie od środka.
Zaczęło się niewinnie. Najpierw były drobne uwagi: „Po co ci kawa na mieście? Przecież mamy kawę w domu.” Potem przyszły większe: „Nie musimy jechać na wakacje, przecież w domu też jest dobrze.” Z czasem przestałam prosić o cokolwiek. Przestałam marzyć. Każda moja potrzeba była kwitowana spojrzeniem pełnym dezaprobaty lub ironicznym uśmiechem. Nawet kiedy zachorowałam i lekarz zalecił mi rehabilitację, Paweł długo wyliczał, czy na pewno muszę chodzić na wszystkie zajęcia.
Najgorsze były święta. Wszyscy wokół cieszyli się prezentami, a ja dostawałam praktyczne rzeczy: skarpetki, ręcznik, czasem szampon. Nigdy nic osobistego, nigdy nic od serca. Kiedyś powiedziałam mu o tym — wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach cień złości.
— Jasmina, nie rozumiem cię. Ludzie mają gorzej. Powinnaś być wdzięczna, że w ogóle coś dostajesz — powiedział chłodno.
Od tamtej pory już nie mówiłam o swoich uczuciach. Zaczęłam zamykać się w sobie. Zazdrościłam koleżankom z pracy, które opowiadały o wspólnych wyjazdach z mężami, o drobnych niespodziankach i gestach czułości. Ja miałam Pawła — człowieka, który potrafił godzinami analizować rachunki za prąd i wyłączać światło w pokoju, w którym jeszcze siedziałam.
Czułam się coraz bardziej samotna. Wieczorami leżałam w łóżku i słuchałam jego spokojnego oddechu. Zastanawiałam się, czy to ze mną jest coś nie tak. Może jestem zbyt wymagająca? Może powinnam być wdzięczna za stabilizację? Ale potem przypominałam sobie te wszystkie chwile, kiedy chciałam po prostu być szczęśliwa. Kiedy marzyłam o tym, żeby ktoś mnie przytulił i powiedział: „Jasmina, zasługujesz na wszystko, co najlepsze”.
Pewnego dnia odwiedziła mnie moja siostra, Marta. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak.
— Jasmina, wyglądasz jak cień samej siebie. Co się dzieje?
Nie wytrzymałam. Rozpłakałam się i opowiedziałam jej wszystko. O Pawle, o jego skąpstwie, o tym, jak bardzo czuję się niewidzialna.
— Musisz coś z tym zrobić — powiedziała stanowczo Marta. — Nie możesz tak żyć. To nie jest życie.
Ale co miałam zrobić? Rozwód? Przecież to grzech, to wstyd! Mama zawsze powtarzała: „Małżeństwo to świętość. Trzeba znosić trudności”. Ale ile można znosić? Czy moje szczęście naprawdę nic nie znaczy?
Zaczęłam coraz częściej myśleć o rozwodzie. Przerażała mnie ta myśl, ale jeszcze bardziej przerażała mnie perspektywa kolejnych lat w tym zimnym domu, gdzie każda złotówka była ważniejsza niż moje uczucia.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę.
— Paweł, musimy porozmawiać — powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie znad laptopa.
— O czym?
— O nas. O tym, jak się czuję. O tym, że jestem nieszczęśliwa.
Wzruszył ramionami.
— Jasmina, przesadzasz. Masz dach nad głową, masz co jeść. Czego ci brakuje?
— Miłości — odpowiedziałam drżącym głosem. — Chcę czuć się ważna. Chcę mieć prawo do marzeń.
Zaśmiał się gorzko.
— Marzenia są dla dzieci. Dorośli muszą myśleć rozsądnie.
Wtedy zrozumiałam, że nic się nie zmieni. Że jeśli chcę być szczęśliwa, muszę wybrać siebie.
Minęły tygodnie zanim zdobyłam się na odwagę i powiedziałam Pawłowi, że chcę rozwodu. Był wściekły. Krzyczał, że jestem niewdzięczna, że niszczę rodzinę przez swoje fanaberie. Przez chwilę uwierzyłam mu — poczułam się winna, egoistyczna. Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te lata samotności i upokorzenia.
Teraz siedzę w pustym mieszkaniu i patrzę przez okno na szare ulice Warszawy. Boję się przyszłości, ale po raz pierwszy od dawna czuję też ulgę. Czy miałam prawo wybrać siebie? Czy egoizm to naprawdę grzech, jeśli chodzi o własne szczęście?
Może kiedyś znajdę odpowiedź na te pytania. A może po prostu nauczę się żyć dla siebie — i to wystarczy.