„Mój syn już mnie nie poznaje… Czy matczyna miłość wystarczy, by odzyskać rodzinę?”
— Mamo, proszę… nie zaczynaj znowu — głos Pawła był cichy, niemal błagalny, ale ja już nie mogłam się powstrzymać.
— Ja tylko pytam, czy mogłabym czasem zabrać Olę na spacer. To chyba nie jest zbrodnia? — odpowiedziałam, starając się ukryć drżenie w głosie. Agnieszka spojrzała na mnie chłodno znad talerza.
— Ola ma swoje zajęcia. Poza tym, nie chcemy jej rozpraszać — powiedziała, jakby rozmawiała z kimś obcym. Zawsze mówiła do mnie tym tonem. Jakby chciała podkreślić, że jestem tu tylko gościem. Albo nawet kimś mniej.
Siedzieliśmy przy stole w ich nowoczesnym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Wokół cisza, tylko zegar tykał na ścianie. Paweł patrzył w talerz, Agnieszka układała sztućce z przesadną dokładnością. Ola bawiła się klockami w kącie salonu, nieświadoma napięcia.
Siedem lat temu byłam pewna, że będziemy jedną rodziną. Paweł zawsze był moim oczkiem w głowie — jedynym dzieckiem po latach starań i poronień. Wychowywałam go sama po śmierci męża. Byliśmy drużyną. A potem pojawiła się Agnieszka.
Pamiętam ich ślub — cichy, skromny, tylko najbliżsi. Wtedy jeszcze miałam nadzieję. Ale już wtedy widziałam, jak Agnieszka patrzy na mnie z dystansem. „Nie wtrącaj się za bardzo” — mówiły jej oczy. Starałam się być dyskretna. Pomagałam im finansowo, gdy kupowali mieszkanie. Opiekowałam się Olą, gdy Agnieszka wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim. Ale z każdym rokiem czułam się coraz bardziej niepotrzebna.
Wszystko zmieniło się po tamtej kłótni dwa lata temu. Ola miała wtedy cztery lata i zachorowała na ospę. Przyjechałam z zupą i lekarstwami, chciałam pomóc. Agnieszka otworzyła drzwi i od razu powiedziała:
— Proszę nie przychodzić bez zapowiedzi. To nasz dom.
Zamurowało mnie. Paweł stał za nią i nawet nie spojrzał mi w oczy. Od tamtej pory wszystko było już inne. Każda wizyta musiała być wcześniej uzgodniona. Każdy telefon kończył się po kilku minutach.
Czasem myślę, że to ja zrobiłam coś źle. Może byłam zbyt opiekuńcza? Może Paweł czuł się przytłoczony moją troską? Ale przecież zawsze chciałam tylko dobrze…
Ostatnio Ola miała urodziny. Zaprosili mnie na dwie godziny — „bo potem dzieci idą spać”. Przyniosłam tort i prezent — książkę o zwierzętach, którą sama wybrałam. Agnieszka podziękowała chłodno i odłożyła książkę na półkę.
— Mamo, może napijesz się herbaty? — zaproponował Paweł, jakby chciał załagodzić sytuację.
— Dziękuję — odpowiedziałam i usiadłam w kącie salonu. Patrzyłam na Olę bawiącą się z koleżankami i czułam się jak intruz we własnej rodzinie.
Po powrocie do domu długo płakałam. Zastanawiałam się, czy powinnam przestać walczyć o kontakt z synem i wnuczką. Moja przyjaciółka Zofia mówi: „Maria, daj im czas. Oni muszą sami zatęsknić”. Ale co jeśli nigdy nie zatęsknią?
Wczoraj zadzwonił Paweł.
— Mamo… Agnieszka prosiła, żebyś nie przychodziła w najbliższy weekend. Mamy dużo spraw do załatwienia.
— Rozumiem — odpowiedziałam cicho, choć serce mi pękało.
Po odłożeniu słuchawki usiadłam przy oknie i patrzyłam na szare bloki za szybą. Przypomniały mi się czasy, gdy Paweł był mały i codziennie wracał ze szkoły z nowymi opowieściami. Teraz nawet nie wiem, co dzieje się w jego życiu.
Czasem wyobrażam sobie, że wszystko wraca do normy. Że Ola przybiega do mnie z uśmiechem, a Paweł dzwoni bez powodu, żeby zapytać co u mnie słychać. Ale potem wracam do rzeczywistości: jestem sama w pustym mieszkaniu, a moja rodzina żyje własnym życiem.
Może to ja powinnam się zmienić? Może powinnam zaakceptować nowe zasady gry? Ale czy matczyna miłość naprawdę wystarczy, by odbudować coś, co rozpada się każdego dnia?
Czy ktoś z was też czuje się czasem obcy we własnej rodzinie? Jak długo można walczyć o bliskość zanim trzeba odpuścić?