Mówili, że nie ma szans w ceremonii… A ona przyciągnęła wszystkie spojrzenia!
— Zosiu, nie możesz tam wejść! — głos pani Marii, matki Jakuba, rozbrzmiał w korytarzu jak wyrok. Stałam w białej sukni, z welonem zsuwającym się z włosów, a serce waliło mi jak oszalałe. Wokół mnie krzątały się druhny, próbując udawać, że nie słyszą tej sceny. Ale słyszały wszyscy. Nawet ci, którzy udawali, że są zajęci układaniem kwiatów czy poprawianiem krzeseł pod kwietnym łukiem.
Dzień miał być idealny. Srebrzyste światło przesączało się przez drzewa, oblewając złotem rzędy krzeseł i kwietne łuki. Zofia poprawiała welon po raz dziesiąty, dłonie jej drżały – nie przed ślubem z Jakubem, lecz przed bólem w piersi, który osiadł tam, gdy jego rodzina postanowiła o wszystkim bez niej. To nie był pierwszy raz, kiedy czułam się jak intruz w ich świecie. Ale dziś miało być inaczej. Dziś miałam być panną młodą.
— Mamo, proszę cię… — Jakub próbował łagodzić sytuację, ale jego głos był cichy, niemal błagalny.
— Powiedziałam już swoje! — Maria odwróciła się do mnie z chłodnym spojrzeniem. — Ta ceremonia to tradycja naszej rodziny. Nie możesz prowadzić swojego ojca do ołtarza. To nie jest miejsce dla niego.
Czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Mój ojciec – człowiek prosty, zniszczony przez lata pracy w kopalni, z rękami szorstkimi jak papier ścierny – był dla mnie wszystkim. To on nauczył mnie odwagi i pokory. To on trzymał mnie za rękę, kiedy mama umarła. I to on miał mnie poprowadzić do ołtarza.
— Pani Mario — odezwałam się cicho, ale stanowczo — to jest mój ślub. Proszę pozwolić mi przeżyć go po swojemu.
W odpowiedzi usłyszałam tylko pogardliwe prychnięcie.
Wtedy poczułam dłoń na ramieniu. To była ciocia Basia, siostra mojej mamy. — Zosiu, nie płacz — szepnęła mi do ucha. — Jeśli chcesz, pójdę z tobą.
Ale ja wiedziałam, że muszę zrobić to z tatą. Inaczej ten dzień nie będzie należał do mnie.
Wyszłam na zewnątrz. Goście już zajmowali miejsca. Słońce grało na liściach kasztanowców, a powietrze pachniało świeżo skoszoną trawą i różami. Ojciec stał pod drzewem, w starym garniturze, który nosił tylko na wyjątkowe okazje. Wyglądał na zagubionego i zmęczonego.
— Córeczko… — zaczął niepewnie.
— Tato — przerwałam mu — idziemy razem. Nieważne, co powiedzą.
Wzięłam go pod ramię i ruszyliśmy w stronę kwietnego łuku. Widziałam kątem oka zdziwione twarze gości i szeptane komentarze. Maria patrzyła na nas z niedowierzaniem i gniewem. Ale wtedy stało się coś niespodziewanego.
Mała Hania, kuzynka Jakuba, wybiegła na środek alejki i zaczęła sypać płatki róż pod nasze stopy. Za nią ruszyły inne dzieciaki z rodziny – śmiejąc się i klaszcząc. Nagle cała atmosfera się zmieniła. Ludzie zaczęli bić brawo.
Szłam dumnie z tatą przy boku. Czułam jego drżącą dłoń i łzy spływające po moim policzku. Ale to były łzy szczęścia.
Przy ołtarzu czekał Jakub – blady jak ściana, ale z uśmiechem pełnym miłości i ulgi. Kiedy podeszliśmy bliżej, Maria próbowała jeszcze coś powiedzieć, ale jej mąż – pan Andrzej – złapał ją za rękę i pokręcił głową.
— Daj im spokój — powiedział cicho.
Ceremonia była piękna. Ksiądz mówił o miłości silniejszej niż uprzedzenia i o rodzinie budowanej na szacunku. Patrzyłam na twarz mojego ojca – pełną dumy i wzruszenia – i wiedziałam, że zrobiłam dobrze.
Po ceremonii Maria podeszła do mnie. Przez chwilę myślałam, że znów usłyszę coś przykrego. Ale ona tylko spojrzała mi w oczy i powiedziała:
— Nie rozumiałam cię… Może powinnam spróbować.
Nie odpowiedziałam nic. Po prostu przytuliłam ją mocno.
Wieczorem siedziałam na schodach przed domem weselnym i patrzyłam na rozgwieżdżone niebo. Obok usiadł mój tata.
— Jestem z ciebie dumny — powiedział cicho.
— Tato… Myślisz, że kiedyś naprawdę będziemy rodziną? Że oni zaakceptują mnie taką, jaka jestem?
Nie odpowiedział od razu. Spojrzał w dal i westchnął:
— Rodzina to nie tylko krew… To wybór serca.
Zastanawiam się czasem: ile odwagi potrzeba, by być sobą w świecie pełnym oczekiwań innych? Czy warto walczyć o swoje miejsce nawet wtedy, gdy wszyscy są przeciwko nam? Może właśnie wtedy najbardziej warto…