„Nie jestem już waszą pielęgniarką”: Historia o rodzinie, która nigdy nie zapytała, jak się czuję
– Znowu nie odbierają telefonu – powiedziałam do siebie, patrząc na wyświetlacz. Palce drżały mi ze złości i bezsilności. – Może powinnam przestać próbować? Może powinnam przestać być tą, która zawsze ratuje sytuację?
Piotr wszedł do kuchni, ziewając. – Z kim znowu próbujesz się skontaktować?
– Z twoją mamą. Obiecała, że zadzwoni po wynikach badań, ale od dwóch dni cisza. Martwię się o nią.
Piotr wzruszył ramionami. – Wiesz, jaka jest mama. Jak coś będzie nie tak, to zadzwoni.
Westchnęłam ciężko. Od siedmiu lat byłam żoną Piotra i przez te siedem lat czułam się w jego rodzinie jak ktoś obcy. Niby przyjmowali mnie na święta, niby dziękowali za pomoc, ale zawsze z dystansem. Zawsze z tym samym chłodem w oczach teściowej, który mówił: „Nie jesteś jedną z nas”.
A przecież starałam się. Pracując jako pielęgniarka na oddziale internistycznym w szpitalu wojewódzkim w Toruniu, miałam wiedzę i doświadczenie, które mogły im pomóc. I pomagałam – jeździłam z teściem na wizyty do kardiologa, tłumaczyłam wyniki badań, pilnowałam leków. Gdy teściowa złamała nogę, to ja przez dwa tygodnie codziennie po pracy wpadałam do nich, żeby zmienić opatrunek i zrobić zakupy.
Ale kiedy sama zachorowałam…
Pamiętam ten dzień jak dziś. Był listopad, szaro i zimno. Wróciłam do domu po dyżurze z gorączką i dreszczami. Ledwo stałam na nogach. Piotr był w pracy, więc zadzwoniłam do teściowej.
– Dzień dobry, mamo… Przepraszam, że przeszkadzam, ale źle się czuję. Czy mogłaby pani przyjechać na chwilę? Potrzebuję pomocy…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Oj, kochanie, ja dziś nie mogę. Muszę zrobić zakupy i jeszcze mam spotkanie w klubie seniora… Może jutro? – usłyszałam chłodny głos.
– Jutro mam dyżur… – wyszeptałam, ale już wiedziałam, że nie mam co liczyć na wsparcie.
Leżałam wtedy sama w łóżku przez dwa dni. Piotr wracał późno z pracy, a ja walczyłam z gorączką i bólem głowy. Nikt nie zadzwonił zapytać, jak się czuję. Nikt nie przyniósł rosołu ani nawet paczki chusteczek.
Potem przyszły kolejne sytuacje – śmierć mojego ojca, kiedy potrzebowałam kogoś bliskiego; awaria samochodu w środku zimy; złamana ręka po poślizgnięciu się na schodach. Za każdym razem byłam sama.
A mimo to… dalej pomagałam im. Bo przecież „rodzina”. Bo „tak trzeba”.
Pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Była niedziela. Siedzieliśmy z Piotrem przy stole, jedliśmy późne śniadanie. Telefon zadzwonił – to była jego siostra, Ania.
– Cześć, Piotrek! Słuchaj, mama źle się czuje. Może twoja żona by podjechała i sprawdziła ciśnienie? – usłyszałam jej głos przez głośnik.
Piotr spojrzał na mnie pytająco.
– Nie mogę – powiedziałam stanowczo. – Mam dziś wolne i chcę odpocząć.
Zapanowała cisza.
– Ale… zawsze pomagałaś… – Ania była wyraźnie zaskoczona.
– Zawsze – powtórzyłam cicho. – Ale nikt nigdy nie zapytał mnie, jak ja się czuję. Nikt nie przyszedł mi z pomocą, kiedy tego potrzebowałam.
Piotr patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Widziałam w nich zdziwienie i coś jeszcze – może cień wyrzutu?
– Może przesadzasz… – zaczął niepewnie.
– Nie przesadzam! – wybuchłam nagle. – Przez lata byłam dla twojej rodziny pielęgniarką na telefon. Zawsze gotowa do pomocy, zawsze na każde wezwanie. Ale kiedy ja potrzebowałam wsparcia…
Głos mi się załamał.
– …byliście zajęci swoimi sprawami.
Wstałam od stołu i wyszłam na balkon. Potrzebowałam powietrza. Potrzebowałam dystansu od tego wszystkiego.
Przez kolejne dni telefon milczał. Ani teściowa, ani Ania nie dzwoniły już z prośbą o pomoc. Piotr chodził zamyślony i coraz częściej spędzał wieczory przed komputerem.
Czułam ulgę… ale też pustkę.
Zaczęły wracać wspomnienia z dzieciństwa – moja mama zawsze powtarzała: „Dawaj serce tym, którzy potrafią je docenić”. A ja przez lata dawałam serce ludziom, którzy widzieli we mnie tylko wygodne rozwiązanie swoich problemów.
W pracy też zaczęło być ciężko. Pandemia wywróciła wszystko do góry nogami. Pacjenci umierali samotnie na oddziale, a ja wracałam do pustego domu i płakałam pod prysznicem ze zmęczenia i bezsilności.
Pewnego wieczoru zadzwoniła moja mama.
– Córeczko, jak się trzymasz?
Zacisnęłam powieki ze wzruszenia.
– Jakoś…
– Jakoś to nie odpowiedź. Przyjedź do mnie na weekend. Upiekę twoje ulubione ciasto z rabarbarem.
Pojechałam. I tam, w małym mieszkaniu na Rubinkowie, poczułam się znów jak człowiek. Mama tuliła mnie mocno i słuchała bez oceniania.
Wróciwszy do domu postanowiłam: koniec z poświęcaniem się dla ludzi, którzy nie potrafią dawać nic w zamian.
Kiedy teściowa po raz kolejny zadzwoniła z prośbą o pomoc przy lekach, odpowiedziałam spokojnie:
– Przykro mi, mamo, ale dziś nie mogę. Proszę zadzwonić do lekarza rodzinnego albo poprosić Anię.
Zapanowała cisza pełna niedowierzania.
Od tamtej pory relacje ochłodziły się jeszcze bardziej. Piotr próbował mediować:
– Może jednak przesadzasz? To starsi ludzie…
– A ja? Czy ja nie jestem człowiekiem? Czy moje potrzeby są mniej ważne?
Nie odpowiedział.
Czasem myślę o rozwodzie. O tym, że może lepiej byłoby zacząć wszystko od nowa gdzieś indziej – bez tej rodziny, która nigdy nie zaakceptowała mnie jako człowieka z uczuciami i własnymi granicami.
Ale potem patrzę na Piotra i widzę w nim chłopca zagubionego między lojalnością wobec matki a miłością do żony.
Czy można nauczyć ludzi empatii? Czy warto walczyć o relacje jednostronne?
Czasem pytam siebie: ile jeszcze razy pozwolę innym przekraczać moje granice? Czy naprawdę muszę być zawsze tą silną?
A wy? Czy byliście kiedyś w podobnej sytuacji? Jak poradziliście sobie z rodziną partnera, która nigdy nie pytała o wasze potrzeby?